SZYMON KOZICA [email protected] 0 68 324 88 79
Aktualizacja:
ADAM ŁABĘDZKI 34 lata, kawaler, ojciec dziewięcioletniego Michała. W latach 1988-2003 był żużlowcem Unii Leszno, JAG Speedway Łódź, Atlasu Wrocław, Kolejarza Opole i Kolejarza Rawicz. W 1996 r. w Warszawie został wicemistrzem Polski. W kolekcji ma również złoto i srebro DMP, dwa srebra MPPK, srebro MIMP. Od 2004 r. jest motorowodniakiem Posnanii Poznań. Został już mistrzem świata (2006) i dwukrotnie Europy (2005). ©Bartłomiej Kudowicz
- Stary już byłem (śmiech). Inni jeździli lepiej.
- I wtedy zainteresował się pan sportami motorowodnymi?
- Nie. Próbowałem, kiedy jeszcze jeździłem na żużlu. Ale od dwóch lat motorowodniactwem zajmuję się na poważnie.
- Skąd taka zmiana?
- Bo tu się nie kurzy (śmiech). Uzyskuję lepsze wyniki i chyba to zadecydowało.
- Co jest ciekawsze?
- Myślę, że motorowodniactwo, gdyby tylko było wszystko poukładane... Ale po pierwsze: nie ma pieniędzy. A po drugie: nie jest tak, jak na żużlu, gdzie większość zawodników prezentuje bardzo niski poziom, a zarabia dużo. Tu możesz być w światowej czołówce, a z kasą i tak jest gorzej. No, ale przede wszystkim się nie kurzy.
- Ale jest mokro. Chociaż jak pan zawsze płynie pierwszy...
- Nie, nie, różnie to jest. Zdarzają się też wywrotki. Sam zaliczyłem kilka.
- Jak się kończą? Bo jak pokazują coś takiego w telewizji, to wygląda makabrycznie.
- Jak by to powiedzieć... Na przykład 2 czerwca złamałem kręgosłup, szósty kręg, a już 3 lipca wygrałem mistrzostwa świata. Sam nie wiem, jak to się stało, ale widać - można.
- Gdzie jest większy dreszczyk emocji?
- Tu jest dobry. Zawody trwają całe dwa dni. Gdy startuję w dwóch, trzech klasach, to ciągle coś cię dzieje. Wszystko mam jeszcze trochę niepoukładane, ale jeżeli nadal będę pływał, to sobie poradzę.
- Wykorzystuje pan coś, czego nauczył się na żużlu?
- W obu sportach ważna jest technika przygotowania silnika. Chociaż w motorowodniactwie jest on bardzo mocno homologowany, wszystko musi być zgodne z przepisami i nie wolno nic zmieniać. No, przynajmniej teoretycznie... A po każdych zawodach komisja bada silniki, tym bardziej mi, kiedy wygrywam. No i czasami mam kłopoty. Ale to zależy od rangi zawodów...
- Dlaczego od rangi?
- Bo jakoś na mistrzostwach Europy czy świata wszystko dobrze się kończy, nikt się mnie nie czepia, nie ma dyskwalifikacji. A na naszym podwórku bardzo często sędziuje czyjaś rodzina i na mistrzostwach Polski jestem wykluczany.
- A w trakcie wyścigu też czasami wchodzi pan “na żyletę", jak na żużlu?
- Trzeba pływać bardzo ostro, to jest podstawa. Ale też ostrożnie. Przykładowo: jeśli w klasie S tylko do pierwszej boi wszyscy płyniemy razem, a rozwijamy prędkość 110 km/godz., czyli szybciej niż na żużlu, to wcale nie trzeba nikogo dotknąć, żeby wylecieć w powietrze. Bo pod katamaranem (łódka, która ma dwa kadłuby - dop. red.) tworzy się poduszka powietrzna. Jeśli rywal zbliży się na dotknięcie, wszyscy wylatują w powietrze. Niektórzy znajomi poginęli w ten sposób...
- Jak szybko pływa pan taką łódką?
- To zależy od klasy. W T-550 - około 100 km/godz. Szybko, bo to łódka v-denna (ma dno w kształcie litery “v" - dop. red.), bardzo niebezpieczna. Właśnie w tej klasie wywalczyłem tytuł mistrza świata, a wcześniej także Europy. S-550 to prędkość 130 km/godz. Ten sam silnik, ale inna łódka - katamaran. I nowa dla mnie klasa T-850, czyli silnik yamahy, 120-konny, bardzo szybki, płynie się 140-150 km/godz. Łódka v-denna, z kokpitem bezpieczeństwa, bajerami, z technologią wykorzystywaną w Formule 1.
- W sportach motorowodnych też jest pan niesforny? Chyba wszyscy pamiętają protest na turnieju żużlowym w Gdańsku. Miał pan na koncie już cztery trójki, ale z ostatniego biegu został wykluczony. Wtedy położył się pan pod taśmą i nie chciał wstać. Aż arbiter musiał przerwać zawody i zakończyć po XVI wyścigach.
- No właśnie teraz zostałem zdyskwalifikowany na półtora roku...
- Co pan znowu nawyprawiał?
- A powiedziałem tym wszystkim działaczom, co o nich myślę. Większość żyje z tego sportu przez cały rok, naciąga zawodników i jeszcze dyskutuje.
- Wspomina pan czasami słynne rzucanie zębatką w kibica w Zielonej Górze?
- Szkoda, że go nie trafiłem (śmiech)... Później była dobra impreza, choć akurat Zielona Góra wygrała. Ale niepotrzebnie wychylał się z tłumu ktoś bezczelny. To odbiło się na większości kibiców.
- Podobno ma pan też hodowlę koni.
- Tak, sportowych. Na przykład ostatnio mój był na olimpiadzie. Jedyny polski koń w Atenach. Dekalog, na którym Andrzej Pasek startował w WKKW.
- Dziękuję.
Czytaj treści premium w Gazecie Lubuskiej Plus
Nielimitowany dostęp do wszystkich treści, bez inwazyjnych reklam.