Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anna Harkowska ściga się z sobą i najlepszymi na świecie

Beata Bielecka
Anna Harkowska pochodzi ze Świnoujścia, ale od kilku lat mieszka i trenuje w Słubicach.
Anna Harkowska pochodzi ze Świnoujścia, ale od kilku lat mieszka i trenuje w Słubicach. Archiwum A. Harkowskiej
Po wypadku miała roztrzaskane nogi i mało kto wierzył, że usiądzie jeszcze na rowerze. Godzinami ćwiczyła, bo chęć powrotu do sportu była silniejsza niż ból. Latem na paraolimpiadzie Ania Harkowska zdobyła dla Polski pierwszy medal.

Gdy stała na podium i odbierała swój srebrny krążek, za jazdę na torze, pierwszy raz poczuła, że zrobiła coś, czego sama się nie spodziewała. Broniła się przed tym startem bo tor, od czasu wypadku, budził w niej strach. - Jedziesz na rowerze bez hamulców, cały czas pod skosem i nie możesz przestać kręcić, bo cię natychmiast wyrzuci. Najczęściej spadasz wtedy na głowę, twarz, obojczyk. A obok masz ścianę - tłumaczy.

O kulach do wody

Wypadek, w maju 2002 roku, wszystko zmienił w jej życiu. Była wtedy studentką drugiego roku Instytutu Wychowania Fizycznego Uniwersytetu Szczecińskiego. Bakcyla sportu połknęła będąc dzieckiem. Dzięki ojcu, który jest trenerem m.in. tenisa i lekkiej atletyki.

Mając 18 lat przebiegła Maraton Warszawski. Potem był triathlon. Trenerzy zauważyli, że jest piekielnie silna i namówili, żeby postawiła na kolarstwo. Dostała się do Gryfa Szczecin. Kilka miesięcy później na przystanku autobusowym potrącił ją samochód. Niskim zawieszeniem zmiażdżył jej nogi. Miała 26 złamań. Otwartych, paskudnych do leczenia. Tak ciężkich, że groziła jej amputacja lewej nogi. Udało się ją uratować, ale do dziś czuje ból. I stale leczy nogi.

Przeszła 12 operacji. Na domiar złego w szpitalu zarazili ją gronkowcem, przez co rany nie chciały się goić. I strasznie bolały. Nie pomagało nawet leczenie takie jak w przypadku chorych na raka.
Fatalnie ją też rehabilitowano. W szpitalu słyszała, że ma sobie wyobrażać, że rusza dużym palcem, choć w jej stanie nie jest to możliwe, więc i tak nic nie da.

Mieszkała wtedy w Świnoujściu. Gdy wróciła do domu sama zaczęła się rehabilitować. Najpierw ćwiczyła leżąc na łóżku, a potem brat z mamą wsadzali ją na stacjonarny rower i pedałowała w domu. Dużo też pływała. Na wózku docierała nad morze, o kulach dochodziła do brzegu. - Byłam bardzo zawzięta, bo chciałam sobie samej udowodnić, że dam radę - mówi.

Tak jak wcześniej gdy uprawiała sport. Bardzo pomogła jej mama. Po wypadku córki rzuciła pracę. Chciała przy niej być. Sprzedała też co mogła, żeby mieć na masażystę i pielęgniarkę. Po kilka razy dziennie przychodzili do domu.
Sponsor, który wcześniej finansował Anię, po wypadku nie zrobił dla niej nic. Tak jak klub. Nikt nie wierzył, że uda jej się wrócić do sportu. Gdy mówiła lekarzom, że taki ma cel reagowali zawsze tak samo: - Żebyś ty dziewczyno chociaż mogła chodzić - słyszała od nich.

Mimo to ćwiczyła dalej. I rok po wypadku, jeżdżąc jeszcze na wózku, wróciła na studia. Skończyła je na przekór profesorowi, który uważał, że dla kalek na takiej uczelni miejsca nie ma. Ale nie wszyscy tacy byli. Jedna z profesorek przepytywała ją na ławce przed uczelnią, żeby mama lub znajomi nie musieli znów wnosić ją po schodach. Bo w budynku nie było windy.

Potem skończyła jeszcze rehabilitację, zaczęła studia doktoranckie. Na razie je zawiesiła, bo kradną czas, który teraz chce poświęcić na sport. Jest jej narkotykiem. Stąd tyle w niej determinacji.
Gdy studiowała wychowanie fizyczne groziło jej, że pożegna się z uczelnią, bo miała problem z zaliczeniem tzw. ogródka, egzaminu ze sprawności ogólnej. Jego elementem było ćwiczenie na drążku. Z jej nogami wydawało się to niewykonalne. Zapytała, czy może podstawić sobie materac. Komisja się zgodziła, choć uważała, że to bez sensu, bo jej ręce nie wytrzymają tak trudnego ćwiczenia. Nikt nie wiedział, że po wypadku, gdy nie umiała jeszcze chodzić o kulach, w domu przemieszczała się unosząc tyłek do góry, ciągnąć nogi i opierając się jedynie na rękach. Były bardzo silne.

Udział w tym, że zdała egzamin miał też Marian Kowalski, trener kolarstwa ze Słubic. To on, gdy mama Ani traciła wiarę, że córce pozwolą skończyć studia, chodził do wykładowców i przekonywał, że poradzi sobie z "ogródkiem".

Ja wam pokażę!

Poznali się z Anią przez wspólnego znajomego. Wiecznie opowiadał Marianowi o tej niezwykłej dziewczynie, która niejednego faceta mogłaby nauczyć, jak dążyć do celu.

- Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w parku Trzech Orłów w Szczecinie, krótko po wyścigu, w którym brałem udział - wspomina słubiczanin. Miał problem z rowerem, zaliczył upadek i wyglądał okropnie. - Ja zresztą też. Ważyłam wtedy może 40 kg i miałam na sobie pięć dresów, bo wiecznie marzłam - śmieje się na samo wspomnienie Ania.

Ale gdy kilka miesięcy później wysiadała z pociągu, opalona, w letniej sukience, Marian zobaczył w niej piękną kobietę. Przyjechała do Słubic, bo chciał, żeby poszła do radiestety, którego ściągnął do miasta. Potem przyjeżdżała coraz częściej, żeby z nim trenować. Nie była już w jego oczach tylko ładną blondynką, z burzą loków. Imponowała mu wewnętrzną siłą.

Jej droga do trzech srebrnych medali na paraolimpiadzie w Londynie (oprócz tego na torze, były jeszcze dwa: w jeździe indywidualnej na czas i ze startu wspólnego) była długa. Cztery lata po wypadku po raz pierwszy poczuła, że jej powrót do sportu może się udać. Zdobyła wtedy brązowy medal na mistrzostwach Polski. Startując ze zdrowymi zawodnikami. W 2008 znalazła się w składzie polskiej reprezentacji na mistrzostwach świata we Włoszech.
Dwa lata później miała już brąz na mistrzostwach świata w Kanadzie. Tam ścigała się już z zawodniczkami niepełnosprawnymi.
Wygrała wtedy Sarah Storey, podobnie jak na kolejnych zawodach tej rangi w Danii, a później na paraolimpiadzie w Londynie. Ania zawsze był druga.

- W Kanadzie przegrała o jakieś 20 metrów, w Danii już tylko o pół roweru. Angielscy dziennikarze zaczęli przebąkiwać, że pojawił się ktoś, kto może zagrozić ich kolarce - wspomina Marian. - Dla mnie Sarah jest niepokonana - wtrąca Ania. - Wygrywa od lat i ma najlepsze wyniki także wśród pełnosprawnych. Była w składzie na olimpiadzie, ale jej nie wystawili, choć po starcie na paraolimpiadzie Anglicy zrozumieli, że to był błąd - wspomina jeszcze Londyn. - Sarah ciągle podnosi poprzeczkę ustanawiając nowe rekordy świata. Chcę choć raz ją pokonać. To teraz mój cel - przyznaje.
Marian wie, że jak się na coś uprze, nie odpuści. Zresztą sam ją do tego mobilizuje. Bo to najlepsza pożywka dla zawodnika.

Tej pasji wszystko poświęcili. Ania, żeby dostać się do Polskiego Związku Sportowców Niepełnosprawnych musiała udowodnić swoją klasę. Okazją stały się mistrzostwach świata w Manchesterze w 2009 roku. Musieli sami zdobyć pieniądze na wyjazd. Związek obiecał, że jak zrobi dobry wynik zwróci jej część kosztów. Wróciła stamtąd z dwoma brązowymi medalami i... długami, bo na obietnicach się skończyło.

- Żebym mogła tam wystartować Marian trzy miesiące wcześniej pojechał popracować w Anglii - wspomina. Pożyczyła też rower od trenera z Grudziądza, bo swojego nie miała. Po zawodach sama też musiała poszukać sobie zajęcia w Anglii, bo nie mieli za co wrócić do Polski. Przez dwa miesiące pracowała w fabryce piłeczek i kijów golfowych.
Dopiero gdy znalazła się w kadrze na paraolimpiadę mogła przestać się bać o wyjazdy. Ale do Londynu i tak pojechała z dwoma swoimi rowerami i pożyczonymi kołami...

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska