Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Autostopem po Europie (cz. 3): Praga - Ratyzbona - Monachium

Paweł Wita
fot. archiwum Autora
W Pradze nocuje nas Anglik. Mieszka w niej od 8 lat i twierdzi, że zakochał się w czeskiej kulturze. Niezwykły typ. Nosi się jak kloszard mimo, że ma dość dużo pieniędzy na mieszkanie blisko centrum. Raczy nas swoimi opowieściami o Indiach, i ludziach tam mieszkających, mówi, że zmienili jego życie.
Autostopem po Europie (cz. 3): Praga - Ratyzbona - Monachium
fot. archiwum Autora

(fot. fot. archiwum Autora)

I rzeczywiście coś w tym jest. Gdy z nim rozmawiam czuję jakąś wspólnotę myśli. Potrzebę poszukiwania i brak dbałości o to co nieistotne. Pewnie stąd jego wygląd kloszarda.

W mieszkaniu razem z nami jest jeszcze dziewczyna z Peru. Niewiele mówi, choć jej angielski jest dość dobry. Jest w podróży po Europie. Dała sobie na nią miesiąc i odwiedza wszystkie większe miasta.

Wychodzimy o 11. Praga otrząsa się po ulewie, która przeszła przed kilkoma godzinami. Na tramwaj odprowadza nas Anglik. Razem z Olą jedziemy na wylotówkę Pragi w kierunku Norymbergii.

Mamy niesamowite szczęście. Nie czekamy nawet trzech minut i już zabiera nas Czech jadący do Pilzna. Staramy się określić podobieństwo między naszymi językami. Wszyscy mówimy po angielsku, ale teraz on mówi po czesku, a my po polsku. W istocie, nie ma większych trudności z porozumieniem. Da się jednak odczuć swego rodzaju schadenfreude wynikające ze stosunków polsko-czeskich.

Czech wysadza nas na stacji benzynowej przed Pilznem. Szczęśliwa passa trwa, bo spotykamy tutaj tira na polskich rejestracjach. Pytamy kierowcę czy nas nie podrzuci. - Wsiadajcie - mówi.

Pierwszy raz w tej podróży poruszamy się tirem. Jest dużo wyżej niż w normalnym samochodzie. Kierowca jest ze Szczecina, wiezie jakiś towar do Hamburga. Opowiada nam o swojej pracy, o tym, że w domu spędza tylko weekendy, ale też, że jakoś musi zarabiać. Przyznam, że nie chciałbym w ten sposób pracować.

Przy okazji okazuje się jak dobrym rozwiązaniem jest CB radio. Momentalnie wiemy czy spodziewać się kontroli albo policji na drodze.

Nasz rodak podwozi nas aż do parkingu za przejściem granicznym w Rozwadowie. Sam musi jechać na północ, my zaś zmierzamy na południe. Na parkingu jest pełno tirów i tylko jedna osobówka. Volvo na rejestracjach Wiesbaden.

Podchodzimy doń przekonani, że będziemy zaraz rozmawiać z poważnym Niemcem, tymczasem okazuje się, że autem kieruje równie poważny Amerykanin. Właściwie się nie uśmiecha, jedzie razem z córką do Monachium i - co najważniejsze - zgadza się nas podwieźć.

Słuchamy historii życia naszego kierowcy. Jest z Kalifornii, choć mieszkał przez lata w Kanadzie. Jego córka chwali się nam, że właśnie wracają z podróży po Europie i, że zaraz po powrocie do Stanów, lecą na wakacje na Hawaje. Ma wielkie plany rozpocząć studia na Uniwersytecie w Berkeley. Zawsze gdy słyszę takie rzeczy, czuję się jak dziecko gorszego Boga.

Autostopem po Europie (cz. 3): Praga - Ratyzbona - Monachium
fot. archiwum Autora

(fot. fot. archiwum Autora)

Do Ratyzbony przywożą nas dość sprawnie, na miejscu jesteśmy o 16.30. Miasto robi na nas olśniewające wrażenie. Jest mniej turystów niż w Pradze, a do tego jest naprawdę piękne. Jest tu mnóstwo małych kamieniczek, które nadają mu atmosferę urokliwej małomiasteczkowości.

Mamy półtorej godziny zanim spotkamy się z dziewczyną, która ma nas przenocować, więc zachodzimy do katedry. Temperatura w niej działa na nas kojąco. Na zewnątrz panuje upał a w jej wnętrzu cudowny chłód. Ponadto panuje w niej aura mistycyzmu, zupełnie inaczej niż w kościołach Drezna.

O 18 spotykamy się z dziewczyną, która ma nas przenocować. Jest doktorantką. Ukończyła jakiś poważny kierunek na uniwersytecie w Mannheim i teraz wykłada tutaj. Zna bardzo dobrze kilka języków. Jej angielski jest tak dobry, że czuję się zawstydzony nie władając tak dobrze swoim.

Mieszkamy kilka kroków od rynku, w dość starej kamienicy. Urokliwe mieszkanko. Przypomina miejsca, w których żyły nasze prababcie, a mimo to jest w pełni przystosowane do naszych czasów. Odtwarzacz DVD świetnie współgra ze starą, drewnianą podłogą. Poza tym, wreszcie mamy internet. Zarówno w Pradze jak i w Dreźnie był to nasz poważny problem. Teraz możemy surfować do woli.

Wieczorem razem z naszą gospodynią i jej znajomymi idziemy na drugi brzeg Dunaju na piwo. Pijemy jakieś lokalne specjały, które smakują całkiem nieźle. Mimo to wieczór nie jest zbyt udany. Dziewczyna u której mieszkamy cały czas opowiada o tym jakie to fakultety ukończyła, jakie zamierza i jak okropny jest stan edukacji w Niemczech. Nie są to zbyt dobre tematy przy piwie.

Do domu wracamy około północy. Jesteśmy zmęczeni. Wstajemy dopiero następnego dnia o 10. Zaraz potem wychodzimy do miasta.

Śniadanie jemy nad brzegiem Dunaju. Kilka bułek, topiony serek, jogurt i czekolada. Przyznam, że gdybym tu mieszkał na stałe, to tego typu śniadania stałyby się moim rytuałem. Po jedzeniu ruszamy w miasto. Uliczki są do siebie podobne, poznajemy, że już je widzieliśmy po detalach w architekturze budynków. Stałym punktem odniesienia są wieże katedry.

Jedna z rzeczy, która niemal od razu rzuca się w oczy w Ratyzbonie jest ilość kościołów. Jest ich tu naprawdę bardzo dużo. Każdy zaułek zdaje się mieć własną wieżę, a z nią także i świątynie. Paradoks polega na tym, że coraz mniej ludzi się w nich pojawia, a zatem te budynki są raczej świadectwem dla historii tego miasta, a nie wyznacznikiem dla teraźniejszości.

O 14 wracamy do domu się spakować. Nie lubię tego robić, za każdym razem mam wrażenie, że czegoś zapominam i coś zostaje w miejscu z którego wybywam. Na stole kładziemy karteczkę z podziękowaniami za nocleg i wychodzimy zatrzaskując za sobą drzwi.

Autostopem po Europie (cz. 3): Praga - Ratyzbona - Monachium
fot. archiwum Autora

(fot. fot. archiwum Autora)

Wylotówka z Ratyzbony jest dość daleko od jej centrum. Idziemy w pełnym słońcu. Przystajemy co i rusz w cieniu drzew by odsapnąć. W końcu też kilka zaczynamy łapać autostop. Jest ciężej niż myśleliśmy. Z trasy biorą nas dopiero po 40 minutach.

Nasz kierowca prawie nie mówi po angielsku. Twierdzi, że jedzie do Konstancji, co zgadza się i z naszym kierunkiem. Nie zajeżdża do samego Monachium, ale może nas wyrzucić na parkingu przed. I rzeczywiście tak robi.

Na całe szczęście na parkingu jest trochę ludzi. Znów nie mamy problemów z autostopem. Zabiera nas ze sobą jakiś emeryt. Na autostradzie boję się o nasze bezpieczeństwo, bo gość pruje 180, a dodatkowo uparł się by wytłumaczyć nam na mapie gdzie mieszka i gdzie nas wysadzi. A zatem chwilę patrzy na drogę, chwilę na mapę, trochę kieruje, a trochę pokazuje coś palcem. Do tego mówi łamanym angielskim.

Mimo to dostarcza nas pod samą stację metra. Mamy fart, bo należy ona do tej linii na której leży również nasza stacja docelowa. Szybko wsiadamy i równie szybko dojeżdżamy na miejsce. Nasz gospodarz również mieszka blisko metra. Szybko go odnajdujemy.

Dziś i jutro spędzamy w Monachium. Śpimy u człowieka, który ukończył fizykę, ale wciąż pochłaniają go komputerowe gry. Zostawiamy u niego torby i sami idziemy w miasto.

Oczywiście gubimy się po wielokroć, ale też za każdym razem odnajdujemy drogę. Na Marienplazu, czyli na starówce w zasadzie, lądujemy o 17. Muszę przyznać, że chyba przyzwyczaiłem się już do monumentalnych katedr i gigantycznych budowli starych miast. Monachium już nie powoduje mojego oniemienia.

Wieczór spędzamy z naszym gospodarzem. Przynosi nam węgierskie wino, planujemy kolejny dzień. Chcemy go spędzić trochę w galeriach, a trochę w ten sposób by poznać klimat miasta. Wieczorem też puszczamy polską muzykę i tłumaczymy ją osobie która nas nocuje. Mamy wielki ubaw.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska