- Na pełnych obrotach zagrać dwa razy pod rząd dwugodzinny spektakl "Histerie miłosne"... Tylko gratulować kondycji!
- Właśnie się nad tym z Magdą Boczarską i Szymkiem Bobrowskim, z którymi gram w tym spektaklu, zastanawialiśmy, ileż my potrzebujemy tej energii, żeby ją oddać i przed dwie godziny być tak aktywnymi?
- Na scenie robicie pozy, figury, miny. Do tego zaczepiacie widzów... Totalne szaleństwo.
- Szymek jest aktorem teatralnym bardziej doświadczonym, ja w teatrze jestem tak naprawdę dopiero od roku. I rzeczywiście są to dla mnie jakieś nowe historie. Natomiast to wypływa z nas, z tych postaci, z wyobraźni... Takie było założenie, że chcieliśmy zmienić ten teatralny kanon: my, scena i publiczność jako ściana, z którą nie mamy kontaktu. My wychodzimy do widzów i dzięki temu ten spektakl nabiera innej energii. To nas napędza, bo widzimy reakcje i nie jesteśmy już tylko ikonami z telewizora, tylko żywymi ludźmi.
- A te kwestie o pielgrzymce do pomnika Chrystusa Króla w Świebodzinie czy o kobiecie, która chce jeździć na żużlu?
- Pozwalamy sobie na wyskoki, na naszą indywidualną interpretację miejsc, w których gramy "Histerie miłosne". To jest odświeżona sztuka z lat 60., świetnie na nowo przepisana przez Bartka Wierzbiętę, a to, co dajemy od siebie, to są sytuacje zupełnie spontanicznie, które zawsze zaskakują nas samych. Na przykład dzwoniący u kogoś z publiczności telefon.
- A jak jedziecie do Gorzowa, to żartujecie z Zielonej Góry?
- Tak! A jak gramy w Krakowie, to myślimy o Warszawie i pamiętamy o międzymiastowych antagonizmach. Wykorzystujemy to, żeby trochę łamać stereotypy. To jest dla nas inspirujące.
- Jak sobie pan radzi z tytułem Gwarant Kultury, nadanym przez TVP Kultura?
- Nie mam do tego jakiegoś emocjonalnego stosunku. Jak dowiedziałem się o tej nagrodzie, to tak sobie pomyślałem od razu o serwisie: jak długo ta gwarancja będzie trwała? Czy to jest rok? Czy dozgonnie mnie do czegoś zobowiązuje? Każda nagroda jest miłym faktem, ale nie przywiązuję się do tego zupełnie.
- Zagrałby pan dziś w "Złotopolskich", gdyby ten serial nadal był realizowany i taka propozycja by padła?
- Traktuję pracę jako swoje wyzwania aktorskie i podobnie było też w przypadku "Złotopolskich". Zenek był postacią, która miała się pojawić tylko na jeden, dwa odcinki, ale próbowałem tam jakoś mocno zaistnieć. Scenarzysta zaczął dopisywać wątki i tak zostałem na kilka lat. Bardzo dobrze się też przy tym bawiłem. Nie mam sobie nic do zarzucenia i nie poczuwam się do winy, że brałem udział w takim przedsięwzięciu.
- Wojciech Smarzowski, u którego zagrał pan w "Weselu", "Domu złym" i "Drogówce", też pozwala sobie coś "dopisać" do postaci?
- To są precyzyjnie przygotowane scenariusze, a postaci są mocno zarysowane. Natomiast w przypadku konkretnej pracy na planie, pojawiają się różne rzeczy, które później są wykorzystywane przez Wojtka spontanicznie. W przypadku "Drogówki" pierwsze elementy filmu, w którym nagrywaliśmy telefonem komórkowym nasze łowienie ryb z moim filmowym kolegą Hawrylukiem, to były nasze spontaniczne teksty. Nie było to łatwe, bo musieliśmy być policjantami poza komendą, poza mundurem, w prozie życia.
- Naprawdę przed zdjęciami do "Drogówki" specjalnie przekraczał pan prędkość, żeby łapać mandaty?
- Zdarzało mi się ze dwa razy sprowokować policję. Lubię szybką jazdę, ale jeżdżę bezpiecznie.
- Arek Jakubik opowiadał na Lubuskim Lecie Filmowym w Łagowie, że po zdjęciach do "Domu złego" jeszcze kilka miesięcy odreagowywał pracę na planie. Czy po współpracy ze Smarzowskim chce się jechać na dłuższy urlop?
- Mi akurat los sam pozwolił odpocząć, bo ostatniego dnia na planie "Drogówki" zerwałem wiązadło krzyżowe w kolanie i miałem odpoczynek przez pół roku. I trochę musiałem odreagować po tych prawie 50 dniach zdjęciowych, bardzo intensywnych... Pewnie grana przeze mnie postać żyje jakiś czas we mnie, ale nie tak, żebym musiał chodzić na psychoterapię.
- Wystąpił pan w filmiku promującym festiwal kina offowego w Nowej Soli. Zaskoczyła pana waga statuetki Solanina?
- Lekka jest...
- Największy pomnik papieża Jana Pawła II wykonano w tej samej fabryce.
- Słyszałem... Budujemy takie właśnie pomniki, które mają nam przypominać nie wiem, o czym? Jakby papież żył, to myślę, że byłby mocno zdziwiony i zaskoczony takimi formami. Może wkraczam nie w swoją przestrzeń, ale myślę, że to, co robi dzisiaj papież Franciszek, mówiąc o ubogim Kościele, jakoś to mnie trafia. Problem, co z tego wyniknie?
- Od czasu pierwszej edycji Solanin Film Festiwalu, gdy zasiadał pan tam w jury, byli tam już prawie wszyscy pana koledzy z "Drogówki". Jesteście "aktorami Smarzowskiego"?
- Smarzowski rzeczywiście pracuje z ludźmi na stałe, ale też dobiera sobie nowych. Takimi osobami są Marcin Dorociński czy Robert Więckiewicz, który teraz gra główną rolę w nowym filmie Wojtka - w "Aniele" na podstawie prozy Pilcha. Nie jest natomiast tak, że my spotykamy się na zewnątrz, pijemy razem herbatę czy piwo. Widzimy się w pracy, a że współpracuje się nam dobrze, to jest fajne.
- Jak się pan czuje jako niespełna 46-latek? Przekroczenie czterdziestki bolało?
- Jest taki moment świadomości środka, potrzeby wyrażania refleksji nad życiem, a jednocześnie może bardziej intensywnej potrzeby utrzymania ciała w jakimś porządku. Powiem szczerze, że to mnie zaskakuje. I teraz przygotowuję się do kolejnych triathlonów, w których chcę wystartować. Dzisiaj przebiegłem sześć kilometrów po wczorajszych dwóch spektaklach. Nie jest to kwestia łatwości albo nie łatwości. To jest wyzwanie. Ta pompka musi coraz bardziej intensywnie pompować krew i ustawia priorytety. Oprócz czytania i wszelkiej aktywności intelektualnej, taka fizyczna aktywność jest ważna. Więc się zmagam.
- Podnoszą pana na duchu liczby? Na przykład milion widzów na "Drogówce"?
- Podnosi na duchu fakt, że zaczynamy oglądać filmy, które nas rzeczywiście interesują. W takim sensie, że ten film jest jakimś prowadzeniem dialogu z widzem. I fantastyczne jest, że tylu ludzi poszło do kina. W ostatnich dwóch latach mamy "W ciemności" Agnieszki Holland, "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida, jest "Drogówka"... To nie są filmy łatwe, ale wymagające, a publiczność na nie chodzi. Dla mnie to jest bardzo miłe zaskoczenie.
- Ale już w trakcie realizacji filmu chyba wierzył pan w ten film?
- Oczywiście, po przeczytaniu scenariusza myślałem, że będzie około 800 tysięcy. Zawsze jestem niepoprawnym optymistą, no i to się sprawdziło... A teraz mam nadzieję, że ten dialog z widzem będzie się rozwijał. Że kończy się era kina miałkiego, beznadziejnego, nieprzemyślanego. Dziś mamy przesyt informacji: dostęp do netu, do YouTube'a... A potrzebujemy dawki czegoś, co wyzwoli refleksję, co zainspiruje, uderzy. Możemy zamykać drzwi cicho, a możemy nimi trzasnąć, żeby mocniej usłyszeć. I filmy Smarzowskiego takie są. W tym tumulcie, w tej szarpaninie informacyjnej, trzeba czasami mocniej przywalić.
- Gdzie pana wkrótce zobaczymy?
- W Teatrze Polonia u Marysi Seweryn, a za chwilę zaczynam zdjęcia do absurdalnie fantastycznej historii o dwóch pseudomarketingowcach, którzy pomagają kierownikowi sklepu z dywanami - "Kebab i horoskop". To debiut Grzesia Jaroszuka, reżysera nagradzanych na całym świecie "Opowieści z chłodni". A potem "Wataha" - duży międzynarodowy projekt stacji HBO.
- Dziękuję
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?