Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bogusław Dziekański: Ciągle mam takiego speeda

Aleksandra Szymańska
BOGUSŁAW DZIEKAŃSKIKilka dni temu skończył 53 lata. Uczuciowo zaangażowany, ale nie lubi o tym mówić, żeby niczego nie zepsuć. Ojciec Agaty, studentki germanistyki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Od 45 lat mieszka w Gorzowie, teraz przy ul. Herberta. Przedszkola, do którego chodził (niedaleko muzeum przy ul. Warszawskiej) już nie ma. Są szkoły, m.in. podstawówka przy ul. Grobla i Technikum Elektryczne przy ul. Dąbrowskiego, naprzeciwko Filarów. W 1986 r. obronił z wyróżnieniem pracę magisterską w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze. Praca była oczywiście o działalności Filarów. Jest w nich właściwie od 1980 r., a jazzową działalność zaczął w 1977 r. Organizował koncerty, gdy klub nie miał jeszcze stałej siedziby. Dziś, za sprawą Dziekańskiego, Filary to jeden z najlepszych klubów w Polsce, jedno z ulubionych miejsc światowych sław jazzu. Recepta? - Konsekwencja, upór i świadomość celu - odpowiada.
BOGUSŁAW DZIEKAŃSKIKilka dni temu skończył 53 lata. Uczuciowo zaangażowany, ale nie lubi o tym mówić, żeby niczego nie zepsuć. Ojciec Agaty, studentki germanistyki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Od 45 lat mieszka w Gorzowie, teraz przy ul. Herberta. Przedszkola, do którego chodził (niedaleko muzeum przy ul. Warszawskiej) już nie ma. Są szkoły, m.in. podstawówka przy ul. Grobla i Technikum Elektryczne przy ul. Dąbrowskiego, naprzeciwko Filarów. W 1986 r. obronił z wyróżnieniem pracę magisterską w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze. Praca była oczywiście o działalności Filarów. Jest w nich właściwie od 1980 r., a jazzową działalność zaczął w 1977 r. Organizował koncerty, gdy klub nie miał jeszcze stałej siedziby. Dziś, za sprawą Dziekańskiego, Filary to jeden z najlepszych klubów w Polsce, jedno z ulubionych miejsc światowych sław jazzu. Recepta? - Konsekwencja, upór i świadomość celu - odpowiada. fot. Krzysztof Tomicz
Szef Jazz Clubu Pod Filarami w Gorzowie mówi o miłości do jazzu i o tym, jak się z tym żyje

- Jak wygląda dzień szefa klubu jazzowego?

- O 9.00 walę tutaj, zajmuję się sprawami klubu. Wpadam do domu około 13.00-14.00 na obiad, ale mam włączony laptop, komórę. O 16.00 przychodzę do klubu. Do domu wracam 22.30 - 23.00.

- W sumie paskudna robota…

- Pewnie, że paskudna… ale i fantastyczna. Ja się na taką robotę świadomie zgodziłem. To jest mój wybór. Jak w 1981 r. z dyplomem technika - elektromechanika obejmowałem stanowisko kierownika klubu, to ówczesny dyrektor Wojewódzkiego Domu Kultury zapytał, czy wiem, co robię. Miałem zawód, a pchałem się do kultury. Może i nie wiedziałem, co robię, ale myślałem, że wiem.

- A jak się zaczęła miłość do jazzu?

- Każdy szuka własnej drogi. U mnie na początku była fascynacja motoryzacją. Pisałem np. do General Motors, dostawałem prospekty. Ba, od Trabanta nawet dostałem. To była taka moja pierwsza zakrętka. W szkole średniej spotkałem grupkę kolegów, którzy się interesowali jazzem. Tak mnie to pacnęło, że zacząłem za tym iść, poznawać muzykę jazzową od podstaw. W Polskim Radiu co drugi dzień: w poniedziałek, środę, piątek, były "Trzy kwadranse jazzu" o 21.00. Zdobywałem pierwsze książki o jazzie, był magazyn "Jazz", za którym biegałem od kiosku do kiosku, a jak już trochę poznałem gorzowskich fanów jazzu, to miałem teczkę w Empiku z odkładanymi pismami. Zdobywałem płyty. Nauczyłem się słuchać tej muzyki, a w swoich wędrówkach z jazzem poznałem wszystkie style - od pierwotnych po najbardziej współczesne.

- Jazzu - z radia, z płyt, a bycia menedżerem od kogo się pan uczył?

- Sam się nauczyłem, a wszystko, co robię, cały czas wynika z wielkiej fascynacji muzyką, takiego ciągłego speeda. Kto wie, gdybym tę energię spożytkował na jakiś własny biznes, to może dziś bym był bogatym człowiekiem.

- Za to jest pan człowiekiem skutecznym. Mówią, że Dziekański, jak go drzwiami wyrzucą, to wejdzie oknem, że z każdym się dogada, każde pieniądze wywalczy, że pupil miasta…

- Pupil?! Jakoś tak się układało, że im więcej pozyskiwałem pieniędzy z zewnątrz, tym bardziej miasto cięło mi dotacje. To chore myślenie, bo z biednym nikt nie będzie rozmawiał. Jak idę do sponsora i mówię, że mam pomysł na koncert, ale potrzeba mi 80 proc. wkładu, to on mówi: sorry, man. Ale jak mówię, że potrzeba mi 20 proc. wkładu, to inaczej się rozmawia. To wszystko jest trudne, stresogenne... Trzeba wiedzieć, za ile sprzedać bilety na koncert, żeby ludzie kupili. Trzeba mieć elastyczną politykę repertuarową. Wiem np., że w maju, w czerwcu mało ludzi przyjdzie na koncert, choćby nie wiem, jaka gwiazda grała. Koncerty najlepiej robić między październikiem a kwietniem. Taki jest Gorzów. Specyficzny, jeszcze ciągle robotniczy, choć już z tej uliczki wychodzi. Trudne miejsce na taki klub jak Filary, a jednak przez 30 lat ten klub działa i z roku na rok jest coraz łatwiej.

- A nie boi się pan, że któregoś dnia miasto powie: stop. Że straci pan Filary?

- Myślę, że jestem poważnym partnerem dla miasta, bo mogę powiedzieć radnym: jeśli dacie mi państwo 50 tys. zł, to przy kosztach produkcji koncertu 85-100 tys. zł, już sobie resztę dozbieram. Z drugiej strony nie jestem przyklejony do stołka. Jak miasto powie, że nie chce jazzu, to pójdę do jakiejś roboty. Ja mogę się kłaniać, dogadywać, ale dopóki nie czuję za sobą ściany. Jak zabrakło pieniędzy na Małą Akademię Jazzu, to jej nie było. Po 18 latach Akademii przestała grać. I co, obroniło ją społeczeństwo. Akademia to jest fenomen. Za rok będzie miała 25 lat. Dzieci, które kiedyś na nią chodziły, teraz posyłają na zajęcia swoje dzieci. Niedawno mieliśmy Akademię w małej szkole przy ul. Dobrej. Dzwonek na przerwę, do sali zaglądają dwie dziewczynki z pierwszej klasy. Jedna pyta drugiej, co tu się dzieje. A ta: nie wiesz, tu jest Mała Akademia Jazzu! Niesamowite, Akademia już jest w świadomości tych dzieciaków i to jest przyszła elita tego miasta.

- I następcy Bogusława Dziekańskiego? Myśli pan o tym, że ktoś powinien przejąć schedę?

- Nie szukam następców. Nic na siłę. Jak ktoś się pojawi w klubie i będzie mu ta robota odpowiadała, to dobrze. Ale dziś są inne czasy, inni ludzie - młodzi są nastawieni konsumpcyjnie. Pewnie za 5 tys. zł pensji ktoś by to poprowadził, ale tyle nie zarobi. No i nie da się tego robić tak od - do, nawet do końca oddzielić od życia prywatnego. Jak jeżdżę na rowerze, to też o tym myślę.

- Właśnie, jazz i jazz. Coś dla pana istnieje poza tym jazzem?

- (Zamyślenie)... jeszcze kontakt z naturą mnie kręci. Kiedyś wędkowałem, ale to nudne zajęcie. Dlatego wolę rower, bo to aktywność. Ale jak jestem już totalnie zmęczony, np. teraz, gdy od trzech miesięcy żyję na takim speedzie, bo kończy się Mała Akademia Jazzu, był Gorzów Jazz Celebrations (cykl najważniejszych koncertów jazzowych - red.), to marzę, żeby wziąć szmatę i przed świętami objechać dom.

- Co takiego?!

- No tak, sprzątam. Okien nie myję, ale swoje robię. To jest szkoła mojej mamy, stara pielęgniarska szkoła. Mama pracowała w szpitalu przy Warszawskiej i ja się tam praktycznie wychowywałem. Pewnie stąd taki... pokładany jestem (śmiech).

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska