Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dałam mu odejść. Lekarze mówili, żebym nie patrzyła. Musiałam odprowadzić synka do samego końca

Katarzyna Borek 68 324 88 37 [email protected]
- Na żałobę żadne leki nic nie dadzą, tylko człowiek sam może sobie pomóc - mówi Jolanta Irska
- Na żałobę żadne leki nic nie dadzą, tylko człowiek sam może sobie pomóc - mówi Jolanta Irska fot. Mariusz Kapała
Damiankowi siedem razy adrenalinę dawali. Aż wreszcie kazali biec po księdza. Bo dziecko umiera. Co? Wpadłam w szał. Pielęgniarka mnie szarpała. Błagała: "Pozwól mu odejść!" - opowiada ze łzami w oczach pani Jolanta.

To dałam mu odejść. Ale umiera się długo... Lekarze prosili, żebym na to nie patrzyła. Musiałam. Chciałam odprowadzić mojego dziesięcioletniego synka do samego końca. Wszyscy płakali. I lekarze, i nasz ukochany ksiądz. Położyłam się Damiankowi na piersi. W lewym oku zastygła mu łza. Krzyczałam, za co to wszystko nas spotkało. A ksiądz, że nie wie. Potem już tylko pilnowałam, żeby nie rzucali moim synkiem w aucie pogrzebowym - wspomina Jolanta Irska z Wrzesin w powiecie żagańskim.

Przeczytaj też: Odeszli od nas w tym roku

Życie zastyga nagle

Damian uwielbiał, jak się go drapało po plecach. Ale po wakacjach w 2004 roku na ciałku zaczęły zostawać po paznokciach sine pręgi. Do tego doszły okropne bóle głowy. Ze szpitala w Zielonej Górze chłopczyk pojechał do kliniki onkologicznej we Wrocławiu. Po drodze jadł frytki. Śmiał się, że nikt nie zdąży za nim zatęsknić, bo tak szybko wróci.
Lekarze stwierdzili chorobę krwi. Damian chorował w sumie 228 dni. Z kliniki nie wyszedł do domu ani razu. Do Wrzesin przyjechał dopiero w trumience.

- Umarł 16 maja 2005 roku. Wtedy ja też przestałam żyć - wspomina mama. - Liczył się tylko cmentarz i dom. W tej kolejności. Przez dwa lata, noc w noc, zasypiałam na psychotropach. Brałam je praktycznie cały czas.
Trochę ocknęła się na ślub siostry. Bo było mnóstwo rzeczy do zorganizowania i czuła się potrzebna. Wesele było pięknie. Ale jej nic nie cieszyło, nawet córeczka Malwinka. Coś pękło po śmierci Damiana.
Ludzie mówili: - Jolka, przecież możesz mieć kolejne dziecko.
Chciała. Nawet bardzo. Ale jak już zaszła w ciążę, uczucia były mieszane. Ze zdrowiem kłopoty.
- Poród Martynki naprawdę był bardzo dziwny. Dwa dni przed trzecią rocznicą śmierci Damiana. Przyszedł do mnie, jak szłam na salę. Czułam jego obecność. Zbyt wiele potem takich znaków od niego dostałam, żeby to nie była prawda - mówi pani Jola.

Serce długo pęka

Martynka ma teraz dwa lata. I okropną alergię. Zaczęła się drobnymi krostkami, na które mama pozwalała lekarzom przypisywać tylko maść. Broń Boże już żadnych sterydów. Bo Damian brał ich dużo. Bardzo dużo.
- Jak z córeczką zaczęło być gorzej, trafiłyśmy do szpitala w Zielonej Górze. Patrzę, że to ten sam oddział i sala. To samo łóżko! Zaczęłam wyć jak pies. Pielęgniarki nie wiedziały, co jest grane. To ja mówię im, jaka sprawa, że wcześniej leżałam tutaj z Damianem. Chciały nas przenieść, ale się nie zgodziłam. Widocznie tak miało być.
Znajomi mówili: - Jolka, zapomnij. Ile można płakać, rozpaczać, biegać codziennie na cmentarz i siedzieć tam godzinami? Przecież masz jeszcze dwie córki.
Nie rozumieli, że ona inaczej nie mogła. Choć próbowała. Pod koniec zeszłego roku wróciła jednak choroba Martynki. Ledwo coś posklejała, to znów pękło.

- Do maja nie czułam zapachów. Zapomniałam, jak się piecze czy gotuje. Wszystko robiłam godzinami. Nigdzie nie wychodziłam. Łykałam leki. Byle jakie, byle dużo. Dwie, cztery, pięć... Garściami - opowiada pani Jola. - Któreś nocy serce zaprotestowało. Waliło mi aż w głowie. Bałam się. Modliłam, żeby Bóg zabrał mnie, zanim mój Jasiek z domu wyjdzie. Żeby to on mnie znalazł, a nie moje dziewczyny. Ale żyję. Bo człowiek jest silniejszy niż mu się wydaje.
Siostra stwierdziła, że skoro z Jolką jest tak źle, ma brać córki i przyjechać do niej do Niemiec. Bo jest praca w kuchni i przy sprzątaniu.
- Jechałam jak w transie. Cały czas myślałam: gdzie, po co i na co komu taki głupek, co jak jest na cmentarzu u Damiana myśli o domu, a w domu tęskni za grobem - wspomina. - W tych Niemczech chodziłam nakręcona jak robot. Nie wiedziałam, co się dzieje. Robiłam, co siostra mi kazała. Powtarzała: otwórz okno, kawę zrób, zmyj, wywietrz... Tylko jej słuchałam. Ale zaczęło być ze mną lepiej. Bo tam ludzie nie znali mojej przeszłości, a ja ni w ząb języka. Pewnego dnia, myjąc wielkie lustro w ubikacji, poczułam, że jednak coś sobą reprezentuję.

Słońce zawsze wschodzi

Wróciła do Polski. Poszła na cmentarz. Zapaliła znicz. Patrzyła na grób swojego synka. Myślała, że miał dziesięć lat i tak bardzo chciał żyć, a Pan Bóg go wezwał do siebie. Ona nie chciała, a ją zostawił. Po coś. Może po to, by pomagała młodzieży i zbierała pieniądze na leczenie innych chorych maluchów?
Pierwszy festyn charytatywny był kilka tygodni temu. W zorganizowaniu pomogli jej dobrzy ludzie z Wrzesin. Wsparła szkoła Damiana w Chotkowie (jego klasa do końca podstawówki organizowała mu memoriał, taki na sportowo, bo chłopczyk kochał grać w piłkę).
Podczas imprezy udało się zebrać 600 złotych na leczenie Klaudii.
- Poznałam ją we Wrocławiu. Jej przeszczep się przyjął, Damiana nie. Ale Bogu dziękuję, że mój synek go miał. Dzięki temu czuję, że walczyliśmy do samego końca. A że się nie udało?
Wie pani, w tej klinice przy drzwiach wyjściowych przesiadywał pewien pan. Na wózku, bo sparaliżowany był calutki. Tylko mówić mógł. Bardzo go lubiliśmy. Jak z Damiankiem było już źle, leciałam kiedyś po krew. A ten pan poprosił, żebym przystanęła i popatrzyła w niebo. Ja na niego, że zgłupiał chyba czy co. A on, że tam na razie są chmury, ale kiedyś wyjdzie słońce.

Dla niej dopiero teraz wychodzi. Dopiero teraz zaczyna puszczać Damiana w to niebo. Na żałobę żadne leki nic nie dadzą, tylko człowiek sam sobie może pomóc.
- Teraz to sobie czasami pomyślę, że życie bywa nawet piękne - mówi pani Jola. - I w końcu ściągnęłam z szyi łańcuszek Damiana z komunii. Starsza córka Malwina zszokowana od razu zadzwoniła do Jaśka, że "Tato, mama naprawdę trochę się zmienia, bo medalik zdjęła". Ale zęba, co Damianowi w klinice wypadł, trzymam do tej pory. I jego telefon, i SMS-y. W lotka gram tylko w jego numery. I konika z gipsu mu na grób kupiłam, co zawsze chciał takiego mieć. Ktoś go ukradł... Ale to nic. Ludzie są różni. Trzeba robić swoje, a ja chcę pomagać. Wcześniej unikałam dzieci, co wyzdrowiały. Myślałam, dlaczego one żyją, a mój synek nie? To grzech, ale tak było. A w tym roku pomyślałam, że trzeba mi wyjść do ludzi. Bo dopóty jest pamięć o Damianie, dopóki ja żyję i działam.

Człowiek nawet nie wie

Zdjęcia z pogrzebu synka są w rodzinnym albumie odwrócone tyłem. Mama ogląda je tylko raz do roku: 1 listopada. I wtedy wszystko wraca.
Te dni, gdy po przeszczepie wszystko zapowiadało się dobrze. Damian ze szczęścia zerwał jej wtedy kwiatka, co go trzeba było zostawić na dworze, bo nie był sterylny.
Ale i te dni, gdy Damianek cały czas był na środkach przeciwbólowych. Nic nie pomagały. Godzinami wył z bólu. Tydzień po przeszczepie zatkała się rurka. Sześć dni później kolejna. Wtedy chłopczyk po raz pierwszy powiedział mamie, że chciałby już umrzeć. To był cios w samo serce. Wyła razem z nim. Z rozpaczy, że zaczął się poddawać.
50 dni po zabiegu leczenie trzeba było zacząć od nowa. Ciągle z wiarą, że kolejny się uda.
Ale była już tylko agonia.
- Człowiek nawet nie wie, jaki może być silny... - zamyśla się mama. - Damianek powtarzał, że chce być robotem. Bo roboty nic nie boli. A jednak do końca podpisywał swoje SMS-y jako Zorro.

Z pamiętnika pani Jolanty z pobytu w klinice

5.10.04 (13. dzień)
Kupiłam zeszyt, jest 13. dzień naszego pobytu w szpitalu, myśli mi się kłębią w głowie, nieraz nawet nie wiem, co mam myśleć. Są takie chwile, kiedy jestem tak załamana, że nie mam ochoty na nic. Jednak jedna myśl mnie podtrzymuje na duchu, aby wrócić szczęśliwie z Damiankiem do domu, aby był zdrowy, żeby wszystko było jak kiedyś. Ja, Jasiu, Damian i Malwinka razem.

9.10.04 (17. dzień)
Znowu rano. Damianek dobrze się czuje, ale jest trochę blady. Dzisiaj nie ma już antybiotyków, biega po korytarzu. Ja sobie siedzę i chce mi się płakać, tak tęsknię za Malwinką i wszystkimi, ale co? Muszę wytrzymać dla synka, żeby był zdrowy i żebyśmy szczęśliwi byli i weseli.
Jest 23.01 siedzę sobie na kozetce i gra telewizor, a ja nie umiem się pozbierać, modlę się i chce mi się wyć. Czemu to się wreszcie nie skończy, czemu nie jedziemy szczęśliwi do domu. Zdrowi.

10.10.04 (18. dzień)
Na śniadanie Damianek zjadł płatki. Na obiad zjadł zupkę pomidorową. Na mieście kupiłam jemu krem czekoladowy i mleko, zjadł cały z bułką, cieszę się. Bardzo boi się chirurga, zresztą ja też wolałabym, żebym to ja musiała tam iść, a nie on. Wyrwałabym sobie serce, żeby tylko był zdrowy, ale doprowadzę do tego, żeby był zdrowy i wrócimy do domu.
Do kochanej mojej córeczki Malwisi i wszystkich w domu.

11.10.04 (19. dzień)
Wstaliśmy o 6.30 trochę poleżeliśmy razem, teraz Damianek ogląda bajkę. Ja siedzę i myślę, jak to będzie. Boję się dzisiaj tego chirurga, ale wszystko trzeba przetrwać, tak mi szkoda mojego synka, że tyle musi wycierpieć.

14.10.04 (22. dzień)
U dentysty nie było najgorzej. Troszkę płakał przy znieczuleniu, dostał trzy znieczulenia, wyrwali mu cztery ząbki. Został jeszcze jeden mleczny, ale zdrowy i nie muszą wyrywać. Jest 13.00 Damianek teraz gra w grę. Ma 37,8 st. C.

15.10.04 (23. dzień)
Diagnoza już jest - ma anemię aplastyczną. Jestem pewna, a wręcz mam takie coś w duszy, że po tych lekach, co mówiła doktor, wszystko wróci do normy i mój syn, i ja będziemy jechać do domu i na tym się skończy. Bardzo, bardzo modlę się i proszę o to Boga.

16.10.04 (24. dzień)
Rano temperatura 37,5 st. C, potem antybiotyk. Zasnęłam, wstałam o 7.43, ubrałam się, włączyłam telewizor. Damianek ogląda bajkę. Będzie miał podaną krew i ja idę zdać krew dla mojego synka. Później mamy porozmawiać z panią doktor, serce mi wali jak oszalałe, co to będzie, ale przyrzekłam, że będę silna i muszę wszystko przetrwać.
Byliśmy w krwiodawstwie po krew i płytki, zdałam 450 ml krwi i dostałam 7 czekolad, michałki, bilety tramwajowe i Damianek dał siostrze i p. Doktor po jednej.

17.10.04 (25. dzień)
Rano Damianek musiał mieć zmianę wenflonu. Siostra dwa razy go kłuła, ale nie dała rady, byłam tak bezsilna, że aż płakałam. Potem leżał w łóżku i bardzo płakał, że nie da się kłuć, ale starałam się jemu przetłumaczyć, że jak będzie panikował, to mnie wyproszą i będą go trzymać i zrobią to "na chama". Potem Damianek poprosił, żeby jemu wkuła się inna pielęgniarka, która zrobiła to bardzo dobrze. Teraz 10.57 Damianek ma gorączkę 38,2. Dostał przeciwgorączkowy o 16.00 i cały czas leżał w łóżku. Dopiero obudził się o 18.50 i trochę pomagał siostrom w zabiegowym, a ja smażyłam frytki. Zjadł bardzo dużo i znowu płakał, że się boi kłucia. A ja co? Bezsilność. Wyprułabym swoje żyły i dała dla mojego synka, ale tak nie można. Muszę być silna, tak jak obiecałam mamusi i Jasiowi. Bardzo boję się tego tygodnia i jak on zniesie ten lek, co będzie dalej i kiedy to się skończy. Tu w szpitalu można zwariować, widzisz tylko ból, rozpacz i czujesz ogromną bezsilność, że nie możesz pomóc własnemu dziecku, tylko patrzysz na to.

21.10.04 (29. dzień)
Straszny ranek. O 4.00 Damianek obudził się cały zakrwawiony, z buzi leciała mu krew, miał gorączkę 38,5 st. C. Pilnowałam go i śniło mi się, że jestem bardzo szczęśliwa, ale kiedy? Potem pobieranie krwi, lekarze, wypryski i ciągle leciała mu krew z dziury po zębie. Potem dostał antybiotyk i płytki, i trochę lepiej się poczuł, ale zrobił siku i leciała mu krew z siusiaka. Mogę tylko na to patrzeć. I ciągły krzyk Damiana "mamo", bo tak go boli. Dzisiaj jedziemy na "erkę", oddział wzmożonej kontroli.
Przeniesienie na oddział intensywnej terapii, paskudne samopoczucie, sala ogromna, pełna aparatur i brak anteny do telewizora i w ogóle. Samopoczucie mieliśmy bardzo paskudne. Cisza, spokój, tylko jęki drugiego dziecka było słychać.

22.10.04 (30. dzień)
Wiadomość - wracamy na oddział do sali nr 9, w której leży 7-letni chłopiec. Damianek ma nerwy, że nie leży z Damianem T. Cały dzień był smutny.
Przyjechał Jasiu, razem graliśmy w karty, byliśmy na zakupach. Czasami dobrze jest podzielić rozpacz na dwoje.

26.10.04 (34. dzień)
Pani Doktor mówiła, że mamy rewelacyjne wyniki i kazała, żebyśmy wyszli na dwór. Byliśmy w sklepie, Damianek pojeździł na samochodzikach, potem pooglądaliśmy zabawki. Bardzo się boję, żeby nie miał gorączki, bo znowu będą antybiotyki i znowu wszystko od nowa. Jak mu mierzę temperaturę, to aż mnie serce boli odczytać, ale przecież wszystko dla jego zdrowia. Robiliśmy dzisiaj kwiaty z suchych liści - piękna rzecz. Dzięki Bogu, Damianek nie miał gorączki.

28.10.04 (36. dzień)
Od 16.30 miał temperaturę 37,6. Potem podniosła się na 38 st. C, potem na 38,2 st. C. Dostał coś przeciwbólowego, teraz leży i ogląda bajkę "Pszczółka Maja". Ja całymi dniami siedzę, siedzę i myślę, kiedy to się skończy.
Jest 20.00 Damianek dostaje krew, jest wesoły, bawi się zabawkami i mi też w tej chwili poprawił się humor.

30.10.04 (38. dzień)
Wieczór 18.00. Damianek ma 38,2 st. C, mówiłam p. Doktor. Przyszli i zmienili mu leki, pobrali krew na posiew, mocz i wymaz z nosa. A oprócz tego ma jeszcze zapalenie żyły w łokciu i smaruję go kremem z orzecha. Moja córeczka dała Damianowi żabkę, która kumka, bardzo się ucieszył.

1.11.04 (40. dzień)
Panika. Jak zwykle gorączka 38,2 st. C, znowu dostał lek. Już mi się niedobrze robi, jak widzę tę gorączkę.

2.10.04 (41. dzień)
Znowu ranek, antybiotyk, ciężka noc. Damian teraz leży i ma kroplówkę. I przyszła do niego pani nauczycielka. Uczy się, bardzo mu się nie chce.
Chcieliśmy iść do fryzjera, ale plany się pomieszały, bo Damian dostał lek na grzyba. Na sześć godzin, z pompą. Bardzo się przestraszyłam, bo lekarka nic mnie nie uprzedziła. Myślę, że to przed leczeniem. Jutro się spytam, dzisiaj muszę przemyśleć. Boję się przyszłości. Cały czas macam go, sprawdzam nogi, czy nie ma gorączki.

4.11.04 (43. dzień)
Rozpłakałam się, jak moja córeczka płakała do telefonu. Tak bardzo tęsknię za nią. To już tak długo.

6.11.04 (45. dzień)
Jasiu prawie siłą wygonił mnie do fryzjera. Kupiłam też Damianowi termometr, który piszczy jak skończy pomiar, bo miałam wyrzuty sumienia, że tak kilka razy dziennie męczę go termometrem.

15.11.04 (53. dzień)
Damianek jest podłączony pod ten lek. Już leci mu trzy godziny i oby tak dalej. Żeby przyjął go w swoim szpiku i żebyśmy byli szczęśliwi ponad wszystko. Proszę Boga i wszystkich świętych, aby szpik kostny zaczął normalnie pracować i wreszcie wszystko wróciło do normy i zdrowia. Martwię się córeczką, jak pójdzie jej borowanie ząbka (oby spokojnie).
Damiankowi dzisiaj wypadł ząb mleczny.

21.11.04 (59. dzień)
Znowu dzień. Gdybym nie pisała zeszytu, to nie wiedziałabym, co to za dzień. Nie wiem nawet, który to już tydzień tu siedzimy. Dzisiaj jest ok, ale mnie przeraża ta ilość jego leków. 12 różnych i do tego kroplówki. Musimy czekać dwa tygodnie na rezultaty tego leku, ale ja mogłabym czekać jeszcze dłużej, żeby tylko Bóg Wszechmogący dał odrodzenie tego szpiku kostnego.

25.11.04 (63. dzień)
Dzisiaj Damianek źle wygląda. Bolą go zęby, kręgosłup, głowa, brzuch. Nie chce chodzić. Ma katar, którego nie może wydmuchać. Czasami myślę, że już nie dam rady, ale co mam robić, żeby było dobrze? Tylko czekać i tęsknić do normalnego życia, do mojej córeczki i rodzinki.
Dzisiaj ma przyjechać Otylia. Damianek ma zrobić laurkę i weźmie autograf od niej.

6.12.04 (74. dzień)
Dwie godziny żeśmy czekali, potem zawołali mnie, weszłam i widzę synek zakrwawiony, blady, nos z opatrunkiem. Za co on tak cierpi, do kiedy? Wierzę, że kiedyś to się wreszcie od mojego synka odczepi.

10.12.04 (78. dzień)
Teraz leży sobie i rozmawiamy o dziewczynach. Wiem, że bardzo mu się podoba Zuzia i Oliwa. Rozmawiamy o wszystkim i wszystkich. Zjadł kolację, teraz je cukierki i ciastka. Zaraz będziemy oglądać "Shrecka". Bardzo fajnie się dzisiaj czuję, bo Damianek jest jakiś szczęśliwy, wesoły. W ciągu dnia nie ma podłączonej tej dużej kroplówki, tylko na noc.

16.12.04 (84. dzień)
Znowu rano. Nienawidzę tej pory dnia. Jedno i to samo - wielki strach o wyniki. Mam takiego doła, że aż mnie serce boli. Wyłam dwie noce, nie mogę się opamiętać. Cała się trzęsę i boję się, boję się całego mojego życia.
Czasami wydaje mi się, że coś pękło we mnie z chwilą choroby mojego synka.

17.12.04 (85. dzień)
Szkoła pozbierała pieniądze. Jest to szok, a zarazem wdzięczność, że ktoś chce pomóc. Cały czas myślę, że co się dzieje, to straszliwy sen. Jestem bezradna do bólu.
Wieczorami siadam na swoim łóżku polowym i patrzę na mojego synka. Co się z nim dzieje po tych sterydach i lekach.

19.12.04 (87. dzień)
Damianek czuje się dobrze, bo się zakochał. Dał wczoraj Dominice róże, a dzisiaj kupił słonika w prezencie gwiazdkowym. Mój syn jest taki wyrozumiały, że czasami aż dech mi zapiera. Robi wszystko sam - płucze nos, czyści go, myje zęby i tak w kółko.

17.03.05
Dzień życia mojego synka. O 12.30 zostaje rozpoczęty proces podawania szpiku kostnego. Przyjęcie w jego organizmie może trwać dwa tygodnie, ale jestem pewna, że będzie dobrze. Damianek jest w ciężkim stanie, boli go pupa, ma zapalenie twarzy i nie ma sił nawet, aby się przekręcić. Oczy, twarz całe opuchnięte. Szpik leciał przez 12 godzin. Ten dzień jest najważniejszy w moim życiu, bo przesądza całe moje dalsze życie.
Podawanie szpiku zakończyło się o 21.25.
Teraz walka.

To ostatni wpis.
Damianek zmarł 16 maja.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska