Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Danuta Wierzbicka: - Nie wiem gdzie spędziłam wojnę

Tomasz Czyżniewski 68 324 88 34 [email protected]
Danuta Wierzbicka i Stefania Zawacka wojnę spędziły na Lubelszczyźnie. Spotkały się dopiero w Zielonej Górze
Danuta Wierzbicka i Stefania Zawacka wojnę spędziły na Lubelszczyźnie. Spotkały się dopiero w Zielonej Górze fot. Mariusz Kapała
- Nie wiem gdzie spędziłam wojnę. W którym obozie. Gdy wywieźli mnie z Zamojszczyzny wraz z braćmi miałam siedem lat. Nigdy nie udało mi się do tego dojść - opowiada Danuta Wierzbicka z Zielonej Góry.

Z dzieciństwa D. Wierzbicka zapamiętał płócienny worek, w który wyposażony był każdy członek rodziny. W nim były przechowywane suchary. Na czarną godzinę.

- Nie rozstawialiśmy się z nimi. Prawie z nim spaliśmy. Każdy z nas miał taki plecak, a mama wciąż upychała w nim zasuszone jedzenie - wspomina D. Wierzbicka.
- I przydał się? - pytam.
- Tak, kiedy Niemcy aresztowali naszą rodzinę każdy z nas miał zapas żywności. Inaczej byśmy nie przeżyli.

Z dwóch stron drutu

To było w Zwierzyńcu. Niewielka miejscowość na Lubelszczyźnie. Piękny kościółek na wyspie, browar i siedziba ordynacji Zamojskich. Kiedy dzisiaj wędrujemy po okolicy co krok napotykamy na pamiątkowe tablice. Z powstania styczniowego. Z okresu I wojny światowej. Walki z komunizmem, Solidarności. Najwięcej jest tych z II wojny światowej. Jednak Zwierzyniec do historii przeszedł dzięki zbudowanemu tutaj przez Niemców obozowi przejściowemu. Więziono w nim Polaków, którzy później trafiali na roboty do Niemiec lub do obozów koncentracyjnych. Był jednym z elementów programu "oczyszczenia" z Polaków Zamojszczyzny i osiedlenia tutaj Niemców.

W tym czasie w Zwierzyńcu mieszkała Stefania Zawacka. - Pamiętam jak ulicami miasta szły kolumny więźniów. Najpierw pędzono ich do obozu, później na stację, skąd ich wywożono. Nikt nie wiedział dokąd.
- Mieszkałam w Szczebrzeszynie. W jednej z takich kolumn trafiłam z mamą, babcią i braćmi do obozy w Zwierzyńcu - przytakuje D. Wierzbicka.

Obydwie panie mieszkają w Zielonej Górze od ponad 60 lat. Jednak spotkały się niedawno. Chciały porozmawiać o Zwierzyńcu.

Kryptonim Werwolf

11 czerwca 1943 r. dowódca SS i policji na dystrykt lubelski Odik Globocnik podpisuje rozkaz o rozpoczęciu akcji pacyfikacyjno-wysiedleńczej o kryptonimie "Werwolf". Do jej przeprowadzenia zaangażowano olbrzymie siły - ok. 10 tys. żołnierzy. Rozpoczęło się masowe wyłapywanie i wysiedlanie ludności. Niemcy zakładali wysiedlenie i wywiezienie z Zamojszczyzny 108 tys. osób. Udało im się wykonać połowę tego planu. Ludzie uciekali a wojsko napotkało na silny opór partyzantów. Jednak kilkanaście tysięcy ludzi trafiło do obozu w Zwierzyńcu.

10 lipca 1943 r. uwięziono tutaj ok. 400 kobiet i dzieci z Szczebrzeszyna. Wywożono głównie rodziny inteligenckie: nauczycieli, lekarzy, urzędników i księży. - Byliśmy wśród nich - wspomina D. Wierzbicka. - Ojciec Józef Kołłątaj był żołnierzem AK. Walczył ze swoim oddziałem w lesie. Kilka razy mamę Filipinę wzywali na gestapo. Podczas przesłuchania złamali jej szczękę. Chodziła z twarzą przewiązaną chustą. Wtedy mama poszyła nam te worki na suchary. Miały szelki. Łatwo można je było zarzucić na plecy i mieć jedzenie cały czas przy sobie.

Przydały się gdy nocą żandarmi wygnali rodzinę z domu. Przez trzy godziny stali przed ratuszem czekając na sformowanie kolumny. Później ponad trzykilometrowy marsz na dworzec, załadunek do bydlęcych wagonów i podróż. - Pamiętam tylko malutkie zadrutowane okna, do których dorośli podnosili dzieci. Żeby miały czym oddychać - wspomina pani Danuta.

Trzy dni w obozie

- Miałam wtedy siedem lat. Trafiłam za druty. Mój brat Andrzej miał 6 lat a Staszek 3 lata. - kontynuuje swoją opowieść. - Najstraszniejszą rzeczą były latryny. To był wielki rów, na którego skrajach, z dwóch stron wbito pale. Położono na nich deski. I to wszystko. Nic nie było na podłodze. Było tam strasznie ślisko. Widziałam jak SS-man wyrwał matce małe dziecko i wrzucił do kloaki…
Na chwilę przerywamy rozmowę…

- Do dziś widzę bąbelki wydobywające się na powierzchnię… - pani Danuta układa perfekcyjnie ułożone dokumenty. Przez chwilę je poprawia.

- Najgorzej było, kiedy trzeba było tam pójść z braciszkiem. Przecież musiałam go pilnować - opowiada dalej drżącym głosem. - To była niedziela. Trzymałam go za pasek. Na ręce miałam pierścionek z brylantem. Mama dała mi go, bo nie chciała wszystkich kosztowności nosić przy sobie. Błyszczał się. Usłyszałam za sobą stukot. I widziałam tylko to wielkie oficerskie, błyszczące buty… Do dziś wciąż mi się śnią po nocach… SS-man walił o nie pejczem. Chwycił mnie za rękę. Chciał zdjąć pierścionek. Ja zaczęłam się wyrywać. Nie idzie. Chwycił za nóż. Postanowił mi uciąć palec. Ja się dalej szarpię. Krew się leje. Nieopisany strach… O siebie i o braciszka. Pewnie dałabym sobie uciąć ten palec, żeby tylko brat był bezpieczny.

Nadeszła nieoczekiwana pomoc. Zamieszanie przyciągnęło członków międzynarodowej komisji PCK, która akurat wizytował obóz. Danusia uciekła oprawcy.

Wywózka w nieznane

Kołłątajowie mieli pecha. Kilka dni po ich zatrzymaniu Niemcy zaczęli się wycofywać z akcji. Matka z babka wróciły do domu. Dzieci nie. - Załadowali nas do bydlęcych wagonów i gdzieś wywieźli - tłumaczy pani Danuta.

- Dokąd? - pytam.
- Nie wiem. Nic nie wiem. Prawdopodobnie najpierw do kolejnego obozu przejściowego w Zamościu lub Lublinie, a później gdzieś dalej. W wagonach pilnowały nas kobiety - odpowiada.
- Na długo?
- Prawie dwa lata…
- I nic pani nie pamięta? - wciąż pytam.

- Tylko apele, ciągłe sprawdzanie obecności, głód i poronne sprzątanie otoczenia. Nigdzie nie pracowaliśmy. Gdy zniszczyło się domowe ubranie dostawaliśmy obozowe pasiaki. Chodziliśmy w tych olbrzymich, za dużych dla dzieci drewniakach. I wciąż ktoś umierał. Przez cały czas i trzeba było o tym meldować. Do dzisiaj nie wiem po co i gdzie nas przetrzymywano. Chyba chcieli nas zgermanizować. Andrzej miał ciemne włosy i karnację, a ja z drugim bratem Staszkiem byliśmy blondynami. Nie mamy żadnych dokumentów. Mimo poszukiwań nawet w IPN-ie… Nic nie wiem. Najlepiej pamiętam te buty… ze Zwierzyńca.

Gdy kończyła się wojna rodzeństwo odbyło podróż w druga stronę. Transport przywiózł ich do Lublina gdzie czekała na nich matka. Wreszcie byli w domu.

To nie koniec wojny

- Dla mnie to nie był koniec wojny. Ona skończyła się dla mnie wiele lat później - kolejny raz zaskakuje mnie moja rozmówczyni. - W domu nie było ojca.

Żołnierz AK nie zginął w czasie walk z Niemcami. Nie dostał się również do niewoli. Jego oddział rozbroiła wkraczająca armia czerwona. Trafił na Syberię. Wrócił dopiero w grudniu 1947 r. Jednak zanim zdążył wrócić do Szczebrzeszyna jego rodzina uciekła z miasteczka. - mama przyszła pewnego dnia i powiedziała, że musimy natychmiast uciekać, bo podzielimy los ojca i również wywiozą nas na wschód. Już się interesowali rodzinami oficerów wywiezionych na Syberię - wspomina Wierzbicka. - Rodzina, wraz z kuzynami z Tarnopola załadowała się do pociągu i tym razem wyruszyła na zachód.

Do Zielonej Góry trafili pod koniec lipca 1945 r. Zajęli mieszkanie na rogu ul. Chrobrego i Bankowej. Mieszkali tu jeszcze poprzedni niemieccy właściciele.

- Mama była nauczycielką. Popracował z pół roku jak sobie o nas UB przypomniało. Nie chcieli takiego nauczyciela - wspomina Wierzbicka. - Uczyła matematyki. A tata polskiego. Też go nie chcieli. Oficer AK nie mógł być nauczycielem. To pracował zrzeszeniu spółdzielczości pracy.

Józef Kołłątaj, po powrocie z ZSRR przez rok się leczył. Miał szkorbut, wrzody, nie miał zębów. - A i tak nie dawali mu spokoju - ciągnie pani Danuta. - Trochę popracował i go zamykali. Bez wyroku. Czasami na kilka miesięcy.

Gdy Danuta zdawała na medycynę, to okazało się, że wciąż ma nieopdowiednie pochodzenie. A w PRL-u dostawało się za to punkty. Nie dostała się. W końcu ukończyła ekonomię w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Poznaniu.
- Jeszcze w 1958 r. musieliśmy przesunąć datę mojego ślubu, bo znowu go aresztowali. Na szczęście dobrze znaliśmy się z proboszczem Kowalskim ze Zbawiciela i nie było problemu ze zmianą terminu - wspomina.

Później się już uspokoiło. - A wie pan, że ja ten płócienny worek wciąż przechowuję. Jest w specjalnej skrzyni w piwnicy… - niespodziewanie zmienia temat D. Wierzbicka. - Zachowałam go. Żeby pamiętać jak kiedyś było. Czasami pokazuję go dzieciom i wnukom. Tak jak krzyż oświęcimski nadawany za pobyt w obozie koncentracyjnym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska