Paralotnie wymagają więcej wysiłku. Stowarzyszenie zrzesza trzech "glejciarzy"
(fot. Daniel Lesiewicz)
Dąbrowno, mała miejscowość na trasie Lubięcin-Sława. Jedna z tych, którą mija się bez większego zainteresowania. Żadnych szans na przyciągnięcie tłumów, prawie żadnych... Senna na co dzień, ożywa w weekend. Wtedy ciszę przeszywa warkot silników i na niebie pojawiają się Oni. Oni to członkowie Lubięcińskiego Stowarzyszenia Lotniczego "Ikarus", grupa zapaleńców, która stworzyła coś z niczego.
Na wydzierżawionym kawałku ziemi własnymi siłami, zaledwie w kilka miesięcy postawili hangar oraz przygotowali idealny pas startowy. Lotnisko na końcu świata? Właśnie tak, lądowisko dla lotnictwa ultralekkiego, czyli motolotni, paralotni czy lekkich samolotów, tzw. ULM-ów. Dziś przyciągają tu okolicznych mieszkańców czy wypoczywających nieopodal turystów.
Kiedy tam przyjeżdżam niedzielnym popołudniem wita mnie spokój, kilka uśmiechniętych, przyjaznych twarzy. Za chwilę zrobi się tu głośno i tłoczno. - Zaczniemy od wyprowadzenia sprzętu - zarządził prezes Stowarzyszenia, Romuald Rataj z Lubięcina. To głównie on przyczynił się do narodzin tego przedsięwzięcia. Ogromne doświadczenie zdobywane od najmłodszych lat.
- Wszystko zaczęło się od szybowców, kiedyś miały one mniejszą doskonałość, zatem lądowały w terenie przygodnym, także u nas. Spotkałem wielu szybowników i zacząłem się tym interesować. Mając 14-15 lat poznałem starszego o rok chłopaka, robił wtedy swój pierwszy przelot otwarty do Leszna i wylądował właśnie tutaj. To on poinstruował mnie, co i jak powinienem zrobić. Dzięki temu w wieku 16 lat zdobyłem uprawnienia szybowcowe. Pod koniec lat 80-tych razem z kolegą zaczęliśmy budować motolotnie - opowiada o narodzinach pasji. Zresztą w Lubięcinie przechodzi ona z pokolenia na pokolenie. Romuald zaszczepił latanie swoim synom. Podobnie stało się w rodzinie Zalewskich. Witold Zalewski, pierwszy instruktor modelarstwa w Lubięcinie, zaraził nim syna Tomka, ale także Wojtka Wernera.
- Na górze wszystko wygląda inaczej, człowiek czuje się wolny - chwilę później powie mi to Patrycja Łacna ze Szczecina.
(fot. Daniel Lesiewicz)
- Musimy wspomnieć, że wielki wkład w budowę hangaru, ale i naszą działalność miał Waldemar Pawlak z Bobrownik. Włożył w to mnóstwo serca, ale niestety parę tygodni temu zabrała go nam choroba. To dla nas wielka strata - ze smutkiem dodaje prezes.
Dziś istniejące od trzech lat stowarzyszenie liczy 22 członków, posiada 8 motolotni, czyli konstrukcji składających się ze skrzydła, trójkołowego wózka, silnika i śmigła, trzy osoby latają na paralotni wywodzącej się od spadochronu szybującego, napędzanej silnikiem zamkniętym w tzw. koszu, umieszczonym na plecach pilota oraz jeden samolot ULM. Swoje miejsce mają tu także pasjonaci modeli latających. A to dopiero początek.
- Plany mamy dalekosiężne, staramy się pozyskać środki, żeby stworzyć ośrodek z prawdziwego zdarzenia, bo podwaliny już mamy. Chcemy rozbudować infrastrukturę, doprowadzić tu prąd i wodę. Od przyszłego roku zamierzamy mieć swojego instruktora. Wtedy też prawdopodobnie dołączą do nas kolejni trzej motolotniarze, dwa ULM - wylicza Rataj.
Rozglądam się, pytam, słucham. Co jest takiego, co nakręca tych facetów? - myślę. Każdy z nich na co dzień ma swoją pracę, młodzi i starsi - obecny wiceprezes, Karol Grys, ma 67 lat - każdy jest inny, ale tu stanowią jedną drużynę. Pochodzą z okolicznych miejscowości: Lubięcin, Bojadła, Myszyniec, Nowa Sól.
Z hangaru wyjechało kilka motolotni, koło nich krzątają się piloci. Za chwilę powietrze rozrywa warkot silnika. Pierwszy startuje Maciek, syn prezesa. Krótki rozpęd i już wzbija się w powietrze. Za chwilę kolejni. Kołują nad naszymi głowami po bezchmurnym niebie. Po kilkunastu minutach lądowanie, odpoczynek i znowu lot, tak już będzie do zmierzchu.
Podchodzę i pytam, jak to jest latać tak wysoko? - Tego nie da się opisać, musisz wsiąść i polecieć, zapraszam - słyszę w odpowiedzi. W jednej chwili znajduje się kask, chłopaki szybko wpinają mnie w wózek, jeszcze łączność i startujemy... Płynnie, delikatnie, wznosimy się do góry. Tu już spokój, słuchawki, kask, wszystko skutecznie wygłusza ryk silnika. I cały świat pod stopami. - I jak? - teraz to Maciek zadaje pytanie. Brak słów, już wiem, co ich nakręca, co sprawia, że są tacy, tacy otwarci. Tutaj człowiek zostawia wszystko na dole, jest tylko on i przestrzeń. - Na górze wszystko wygląda inaczej, człowiek czuje się wolny - chwilę później powie mi to Patrycja Łacna ze Szczecina. Przyjechała do Lubięcina na wakacje i jak tylko zobaczyła motolotniarzy w powietrzu, powiedziała, że musi spróbować i spróbowała - To był mój pierwszy raz - żartuje. - Ale na pewno nie ostatni - dodaje już na ziemi. Tam wysoko w górze nie myśli się o wysokości, po prostu żyje się chwilą. A bezpieczeństwo?
Okazuje się, że z motolotnią jest jak z rowerem. Przyjeżdżają, odpalają sprzęt i lecą...
(fot. Daniel Lesiewicz)
- Wielu ludzi traktuje nas jak dziwaków, szaleńców. A to bezpieczny sport, sprzęt jest niezawodny. W motolotni silnik nie jest problemem. Podczas szkolenia jedną z pierwszych umiejętności jest wyłączenie silnika na wysokości 200 m i lądowanie bez niego, czyli uczeń, zanim samodzielnie poleci, musi udowodnić, że sobie poradzi w tak trudnych warunkach. Nie mieliśmy tutaj żadnych złych przygód, chłopaki są dobrze wyszkoleni - przekonuje R. Rataj.
Za chwilę lądujemy, jeszcze rzut oka na hangar i lądowisko z lotu ptaka i siadamy na ziemi. Bardzo delikatnie, zupełnie inaczej niż w samolocie, bez charakterystycznego wstrząsu. Rewelacja!
Teraz nie chce mi się już z nimi rozmawiać, teraz już ich rozumiem. Dopytuję tylko jak często latają, jak jest z formalnościami lotu. Okazuje się, że z motolotnią jest jak z rowerem. Przyjeżdżają, odpalają sprzęt i lecą. Do wysokości 300 metrów nie trzeba nigdzie tego zgłaszać.
To grupa zgranych przyjaciół? - To już rodzina, spróbuj komuś coś zrobić... Każdą wolną chwilę spędzamy razem - mówią. - Trzeba czymś się zająć, żeby to życie miało sens, a tutaj to nawet kawa smakuje inaczej - przekonuje Łukasz Rataj. - To koniec świata, ale jednak bajeczny - dodaje sentencjonalnie Tomek Zalewski.
A na deser cytują maksymę innego Ikarusa Mariusza Płaksy: "Lepiej jest przeżyć pięć minut jako orzeł niż całe życie jak świnia". I coś w tym jest...
A orłem może stać się każdy. - Wystarczy do nas przyjechać, by poczuć smak powietrza - przekonuje prezes. Można też zostać na dłużej, wypełniając deklarację członkostwa w "Ikarusie", do pobrania na stronach stowarzyszenia: ikarus-team.pl
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?