Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dotkniesz śmierci, kochasz życie

Beata Bielecka
- Jak człowiek otrze się o śmierć to delektuje się życiem - mówi Bogusia Flieger. Dlatego w podróż życia, do Australii, wybrała się dopiero po tym jak dopadł ją rak.
- Jak człowiek otrze się o śmierć to delektuje się życiem - mówi Bogusia Flieger. Dlatego w podróż życia, do Australii, wybrała się dopiero po tym jak dopadł ją rak. Archiwum B. Flieger
- Módl się tylko, żebyś nie leżała pod prosiakiem - usłyszała w szpitalu. " Prosiak" to najgorsza czerwona chemia. Gdy ją dostała sparaliżował ją strach. - Niepotrzebnie, bo żyję - mówi Bogusia. - Teraz to dopiero chce mi się żyć! - sięga po zdjęcia z Australii.

W Słubicach wszyscy ją znają. Śmiga na rowerze, bo po tym, jak usunięto jej pierś, nie może nic już dźwigać. Za nią Michał, jej 23-letni syn, który urodził się z Downem. Nigdy nie zamknęła się z nim w domu, bo nie chciała być jego cieniem. Próbowała nauczyć go w miarę samodzielnie żyć. I to się udało.
Osiem lat temu dopadł ją rak. Odkąd pamięta zawsze badała piersi. Każdego miesiąca, w tym samym dniu, tydzień po okresie. Bo tak jest najlepiej. - Chyba dzięki temu jeszcze żyję, bo rak nie boli, nie daje żadnych objawów, ale wykryty za późno jest jak wyrok - mówi.
To, co sobie sama wymacała lekarz nazwał najpierw torbielem. Pojechała do Poznania go usunąć. Gdy w szpitalu po narkozie otworzyła oczy, po minie doktora widziała, że coś jest nie tak. Za torbielem ukrył się guz. Usłyszała, że konieczna jest mastektomia. Okaleczona wróciła do domu.

Znów poczuć się kobietą

- Budziłam się rano i widziałam leżącą obok protezę. Nienawidziłam jej. Była ciężka, niewygodna, odparzała mi skórę. I nie pozwalała nawet na chwilę zapomnieć o chorobie. Dlatego od początku myślałam o rekonstrukcji piersi - mówi. Zanim jednak do tego doszło musiała przejść przez chemię. - Dostałam tak dużą dawkę, że zmienił mi się nawet kod genetyczny - wspomina. Kiedyś była blondynką, gdy włosy zaczęły odrastać okazało się, że są ciemne. Do dziś je farbuje.

Pod "prosiakiem" spędziła wiele godzin. Potem wracała do domu i codziennie pokonywała siebie. - Czułam niemoc, ale wstawałam, żeby się przekonać, czy jeszcze żyję - mówi. Zaczęła też walkę o powrót do normalności: robiła zakupy, gotowała, sprzątała...
Po roku od operacji dobrowolnie zdecydowała się na trzy kolejne, żeby znów mieć pierś.
I kolejny raz zaczęły się wyjazdy do Poznania, bo rekonstrukcja piersi, siedem lat temu, to nie była łatwa sprawa. - Wtedy usuwając pierś nikt nie proponował kobiecie, żeby zostawić zdrową skórę, która ułatwiłaby potem rekonstrukcję. To był tylko przywilej żon, matek, kochanek lekarzy - mówi. - Ja musiałam przez pół roku masować ciało, żeby maksymalnie rozciągnąć skórę. Co dwa tygodnie jeździłam do Poznania, żeby lekarz mógł wstrzyknąć sól fizjologiczną, która miała wypełnić pierś. Czasami wracałam do domu po dwóch strzykawkach, bo więcej się nie dało. Ale warto było się pomęczyć, żeby znów poczuć się kobietą - mówi.

Przez pięć lat choroba nie dawała o sobie znać. - W tym czasie stale się kontrolowałam - wspomina Bogusia. Tak jest zresztą do dziś. Dzięki temu gdy doszło do przerzutu lekarze usunęli raka, gdy był jeszcze małą plamką, a nie już guzem.
Bogusia przyznaje, że nawrót choroby znów zasiał w niej strach. Ale wtedy z uporem powtarzała sobie, że nie chce umrzeć za życia. Tak jak radziła terapeutka w szpitalu przywoływała tylko dobre wspomnienia, oglądała komedie i spotykała się z ludźmi, którzy mieli w sobie pokłady optymizmu. I obudziła w sobie marzenia. Dlatego gdy krótko po operacji drugiej piersi rodzina z Australii zaprosiła ją do siebie, nie wahała się ani chwili, chociaż wcześniej, zanim jeszcze zachorowała, pewnie sama w taką podróż nigdy by się nie wybrała. Zwiedziła po drodze Dubaj, w Australii ganiała się z kangurami i głaskała misie koala. Przez miesiąc zwiedzała z taką zachłannością, jakby na tym miało się skończyć jej życie.

Siła w rodzinie

Mówi, że jest szczęściarą. Bo nie jest sama. Gdy jej koleżanka wróciła po mastektomii ze szpitala, mąż czekał już na nią ze spakowanymi walizkami. I zostawił z dwójką dzieci, które jak nigdy przedtem potrzebowały obojga rodziców. Inna żaliła się: - Dwa samochody na podwórku stoją, a ja zawsze po chemii, sama jak pies, wracam do domu autobusem czy pociągiem. Bo mąż i syn nigdy nie mieli dla niej czasu.
W rodzinie Bugusi jest inaczej. Pierwszy egzamin z życia zdali, gdy urodził się Michał. Dziecko z Downem to zawsze jest dramat podszyty strachem. Oswoili ten strach.

- Nie myśleliśmy o tym, że on jest chory, ale o tym, że coś trzeba zrobić, żeby mu było lepiej. Wszędzie go ze sobą zabieraliśmy, krok po kroku uczyliśmy samodzielności, staraliśmy się ufać, że sobie poradzi, gdy gdzieś znajdzie się sam. Dawaliśmy mu wolną rękę, żeby pokazał, że umie coś zrobić. To były lata pracy, ale się opłaciło - mówi Bogusia.
W taki sam sposób podeszła do swojej choroby. - Gdy się dowiedziałam o raku natychmiast włączyło się u mnie myślenie, jak sobie sama mogę pomóc.

Ćwiczyła więc codziennie rękę, bo wiedziała, że po usunięciu węzłów chłonnych ręka będzie puchła, dbała o dietę i wkładała sobie do głowy, że będzie dobrze. Pomogli jej bliscy, którzy stanęli za nią murem. Usłyszała od męża: - Bogucha damy radę. I nie były to tylko słowa.
- Jak ktoś w człowieka tak wierzy, to samemu też nie można nie wierzyć - mówi. - Nasza rodzina zdała wtedy kolejny egzamin - dodaje.

Ze wzruszeniem opowiada i o mężu, i o starszym synu Bartku. W tamtym czasie studiował, ale gdy ona jechała do Poznania, jechał z nią. Dopiero później dowiedziała się, że często przekładał przez to egzaminy. Wspierała ją też mama, z którą mieszka, rodzice męża. - Teściowa musiała codziennie do mnie zajrzeć, żeby osobiście sprawdzić, czy wszystko jest w porządku - wspomina. Nie ważne, czy padało, czy się źle czuła. Musiała wiedzieć, bo dopiero wtedy spała spokojnie. I dodaje: - Jak się coś dzieje, wtedy wiesz jaką masz rodzinę.

Gdy Bogusia walczyła z rakiem w Słubicach nie było klubu amazonek. Wszystkiego musiała dowiedzieć się i nauczyć sama. - Jestem silna, ale są kobiety, które w takiej sytuacji czują się całkowicie bezradne - mówi. Dlatego wraz z innymi słubiczankami, kilka lat temu, założyły w mieście swój klub. Przez długi czas dyżurowały w bibliotece miejskiej, a niedawno przeniosły się do własnego lokum, które w budynku po opiece społecznej udostępniło im miasto.
- Jak kobieta ma z kim porozmawiać o swojej chorobie, od razu czuje się silniejsza - mówi Bogusia. Z koleżankami ze szpitala do dziś ma kontakt. Gdy któraś ma badania kontrolne natychmiast do siebie dzwonią. Wyciągają się wzajemnie z dołków, w które co rusz każda z nich wpada. - Wiem, że życie już nigdy nie będzie wyglądało jak przed chorobą - mówi. - Każdy nowy dzień jest darowany. Dlatego na wiele rzeczy patrzę dziś inaczej. Nic mnie w tej chwili nie razi, nic nie sprawia kłopotu. Jadę rowerem w deszczu i czuje się szczęśliwa, bo jak człowiek otrze się o śmierć to delektuje się życiem - dodaje. Nie rezygnuje też z pracy. Jest przedszkolanką i nadal zajmuje się dziećmi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska