Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Droga do Polski

Aleksandra Gajewska-Ruc
Aleksandra Gajewska-Ruc
Rodzina Bagińskich w roku 1948 w Kazachstanie. 2-letnia mama Wadima z rodzicami, babcią i rodzeństwem.
Rodzina Bagińskich w roku 1948 w Kazachstanie. 2-letnia mama Wadima z rodzicami, babcią i rodzeństwem. archiwum
Historia kołem się toczy! Przodkowie Wadima opuścili kraj. On wrócił po latach...

Babcia i dziadek Wadima Bagińskiego byli Polakami. Mieszkali na terenie dzisiejszej Ukrainy aż do roku 1936. Wtedy na rozkaz Stalina tysiące Polaków wywieziono z zachodnich rejonów Ukraińskiej SRR do Kazachstanu. - Babcia była wtedy w ciąży z pierwszym dzieckiem. Z pociągu wysiedli w stepie, na gołej ziemi, bez niczego. Gołymi rękami ryli ziemianki. Z opowieści babci pamiętam, że umierało tam tyle dzieci, że przestali już organizować pogrzeby, a widok zwłok wiezionych sankami był codziennością - opowiada Wadim.

Step jak więzienie

Bezbrzeżny step był dla wysiedleńców jak zamknięte więzienie. Zabrano im dokumenty, polecono meldować się co tydzień w radzieckiej komendaturze i wyznaczono strefę, której nie wolno było opuszczać.- Stalin dążył do tego, by stworzyć „człowieka radzieckiego”, bez własnych korzeni, języka, tradycji. Dlatego w Kazachstanie obok siebie żyło całe mnóstwo narodowości, w tym też Rosjanie i nie było między nimi niezgody. Wszyscy wspierali się we wspólnej niedoli - mówi Wadim.

Życie powoli nabierało kształtu, a osadnicy uczyli się funkcjonowania w nowych, bardzo trudnych warunkach. Pomagali im w tym miejscowi, którzy niejednokrotnie ratowali przybyszom życie dzieląc się przysłowiowym kawałkiem chleba. Nowy dom nazwali „Zielonym Gajem”. Tworzyły go prowizoryczne chaty. Wszyscy mieszkańcy wioski ciężko pracowali w kołchozie za głodowe porcje żywności. - Żeby przeżyć, musieli kraść resztki po żniwach z kołchozu i ryzykować ciężkie kary, bo było to traktowane jak przestępstwo. Latem polowali też na susły - opowiada Wadim.

Matka Wadima urodziła się w 1946 r. Dwanaście lat później, w 1958 r. w tragicznym wypadku zginął jej ojciec. W tym samym roku osadnikom zwrócono wolność i oddano dokumenty. Powrót do ojczyzny był jednak niemożliwy.

Gwiazda komuny

Sześcioro dzieci Bagińskich wychowało się więc przy „Gwieździe Komuny”, bo tak nazywał się kołchoz. Jeden z synów został nawet jego dyrektorem po skończeniu akademii rolniczej. Życie mijało im przede wszystkim na ciężkiej pracy. Chodzili też do kościoła i kultywowali polskie tradycje.

Mama Wadima marzyła jednak o czymś więcej. - Miała dość pracy przy krowach. Razem z dwojgiem mojego rodzeństwa wyjechała do kurortowej miejscowości. Urodziłem się tam, w 1980 r. Dzieciństwo miałem bardzo szczęśliwe, mieliśmy duże mieszkanie, zimą do szkoły jeździliśmy na nartach. W domu mówiło się po rosyjsku, więc polskiego nie znałem w ogóle. Kościoła u nas nie było, tylko cerkiew i meczet, ale w domu zawsze obchodziliśmy święta - Wielkanoc, Wigilię - wspomina Wadim.

Beztroskie radzieckie dzieciństwo skończyło się jednak, gdy rozpadł się Związek Radziecki. - Kazachstan znalazł się w tragicznej sytuacji. Zaczęły się problemy z żywnością. Trzeba było wstawać o świcie i stać w długich kolejkach po chleb czy mleko. Przez kilka lat w ogóle nie mieliśmy prądu, ani ogrzewania. Z ulic poznikało wszystko, co drewniane - drzewa, place zabaw, płoty. Ludzie palili wszystko, żeby tylko się ogrzać. Zimą temperatury spadały do kilkudziesięciu stopni mrozu. Żyliśmy z tego, co udało się wyhodować w ogródku. Robiłem świeczki z ziemniaków, żeby mieć choć trochę światła i poczytać - mówi.

Światło w tunelu

W 1997 r. szkołę, w której uczył się Wadim zamknięto. - Nie było jak ogrzać budynku, a panowały straszne mrozy. Musieliśmy jednak zdać maturę, więc razem z kolegami nosiliśmy cegły z opuszczonego bloku, a jeden z rodziców wybudował w klasie piec. Na zmiany przychodziliśmy o świcie, znosiliśmy opał żeby w nim rozpalić. I tak trzęśliśmy się z zimna, ale chcieliśmy się uczyć za wszelką cenę. Wtedy miałem już przydział do wojska, miałem służyć przy chińskiej granicy. Studia mi się nawet nie śniły, nie miałem pieniędzy - opowiada Wadim.

Wtedy pojawiło się przysłowiowe światełko w tunelu - wiadomość o lekcjach języka polskiego dla uczniów o polskich korzeniach. Wadim poczuł, że to dla niego wielka szansa. - Przyjechała do nas nauczycielka z Polski, od niej dowiedziałem się, że jeśli opanuję język, mam szansę iść na polskie studia. „Wyjeżdżam” - postanowiłem sobie już na pierwszych zajęciach. Niestety, po awarii kotłowni lekcje już się u nas nie odbywały. Zaparłem się i nikomu nic nie mówiąc, codziennie dojeżdżałem autostopem do miejscowości oddalonej o 20 km - mówi.

Chłopak przez cztery miesiące uczył się w grupie, która język opanowywała już drugi rok. Decydujący egzamin w stolicy kraju zdał jako jedyny. - W komisji byli wykładowcy z Uniwersytetu Warszawskiego. Nie chcieli wierzyć, że uczę się tak krótko. Razem z mamą uradowani wróciliśmy do domu, a zaraz po tym dostałem pismo z orzełkiem na kopercie - z uśmiechem wspomina Wadim. Później był roczny kurs języka w Lublinie, który chłopak skończył z najlepszym wynikiem, choć nie było mu łatwo. - Więcej pracowałem, niż się uczyłem. Stypendium starczało na akademik, na życie musiałem zarobić - mówi. Dzięki wytrwałości i ambicji, udało mu się dostać na studia prawnicze do Szczecina. Trafił tam razem z poznaną w Lublinie przyszłą żoną Wiktorią, która również przyjechała do Polski z Kazachstanu. - Losy jej rodziny są bardzo podobne. Być może dziadkowie żony jechali w 1936 r. tym samym pociągiem, co moi - opowiada Wadim. Podczas studiów chłopak ciężko pracował i uczył się. Już wtedy jego rodzina powiększyła się, bo urodziła się pierwsza z trzech córek. Udało mu się też ściągnąć do Polski matkę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska