Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dzień z życia

Redakcja
Był rok 1978 i zbliżało się święto zmarłych. Wybraliśmy się z mężem oraz dziećmi do moich rodziców.

Na dworcu PKS udaliśmy się na dyżurkę, przywitać naszego kolegę Kazika, który miał właśnie służbę.

Oboje pracowaliśmy w PKS w Zielonej Górze. Kazik ucieszył się, że nas widzi, a Zbyszkowi - mojemu mężowi, powiedział o zmianie w planowaniu. Ktoś zachorował i Zbyszek miał go zastąpić 2 listopada. Tak więc nasze plany nieco się zmieniły, ale pojechaliśmy do moich rodziców. Pierwszy listopada 1978 r. jest dniem, który pamiętam do dziś i nigdy nie zapomnę.

Dzień minął spokojnie i bez większych wydarzeń. Może Zbyszek był bardziej wyciszony niż zwykle. Z natury był wesołym człowiekiem, z poczuciem humoru i uśmiechem na ustach, ale to święto chyba każdego inaczej nastraja. Wieczorem Zbyszek musiał wrócić do naszego domu, aby wcześnie rano dojechać do pracy. Około godziny 20.00 zaczął się zbierać.

Najpierw pożegnał się z dziećmi, każde tuląc do siebie i mówiąc im jak bardzo ich kocha. Potem pożegnał się z moimi rodzicami i braćmi. Każdego mocno przytulał do siebie. Aż mama powiedziała, że tak się żegna, jakby wyjeżdżał gdzieś na dłużej. On tylko się uśmiechnął i podszedł do mnie. Trochę byłam zła, że musi wracać. Spojrzał na mnie, a po chwili powiedział: - Nie gniewaj się i mocno mnie przytulił. A do ucha cicho szepnął mi: - Pamiętaj, że ja bardzo Cię kocham. Zawsze.

Nieraz żegnaliśmy się, ale nigdy w ten sposób. Odparłam tylko, że się nie gniewam. I mocno wtuliłam się w jego ramiona. Kiedy miał już wychodzić, nagle się zatrzymał, zamyślił się, a potem wrócił do naszego pokoju. Mieliśmy swój pokój u moich rodziców. Stanął w drzwiach i zaczął się rozglądać po pokoju. Podeszła do niego mama i spytała: - Czego szuka?. Ale on znowu się tylko uśmiechnął i odparł, że "zastanawia się, co by tu jeszcze ze sobą zabrać".

Lubił tak z mamą żartować. Ona zawsze powtarzała ze śmiechem, że już zabrał jej wszystko co miała i nic już ciekawego nie ma. Pocałował ją w policzek, podszedł do mnie, mocno mnie pocałował w usta i powiedział, żebym na siebie uważała oraz dbała o siebie i dzieci. A do braci, których mam trzech, powiedział, że mają się nami opiekować, bo inaczej będą mieć z nim do czynienia. Jeszcze raz w drzwiach się obrócił, spojrzał na nas i ze słowami "Trzymajcie się, z Bogiem" wyszedł.

Był jakiś inny niż zwykle. Dwa dni później ja miałam dojechać. Na drugi dzień mama pytała mnie kilka razy, o której chcę jechać. Odparłam, że po południu. Wtedy ona, jakby zastanawiając się, powiedział do mnie: - Może rano byś pojechała, po południu, zanim dojedziesz, będzie już noc". Ale ja postanowiłam, że wyjeżdżamy po południu. Kiedy na drugi dzień wsiadłam do autobusu, kierowca powiedział, że Zbyszek miał wczoraj wieczorem wypadek i jest w szpitalu. Choć bardzo się przestraszyłam, nie przeczuwałam niczego, nie przeczuwałam tego najgorszego.

Zaraz po dojechaniu do Zielonej Góry udałam się taksówką do szpitala. Tam na izbie przyjęć zatrzymano mi dzieci, a mnie skierowali na oddział intensywnej terapii. Kiedy tam doszłam, miałam dziwne przeczucie, że musi z nim być źle, skoro leży na tym oddziale. Wyszła pielęgniarka i oznajmiła mi po prostu, że mąż zmarł rano przed godziną dziesiątą. Próbowałam jej tłumaczyć, że to niemożliwie, że był młody, że dopiero wczoraj wieczorem go tu przywieźli, że to na pewno pomyłka. Prosiłam, aby jeszcze raz sprawdziła.

Powtarzałam w kółko to samo, nie chcę wierzyć w to, co usłyszałam. Potem ktoś mocno mnie trzymał, poczułam ukłucie w rękę, ktoś posadził mnie na krześle, a ja w kółko powtarzałam, to niemożliwe. Kiedy się trochę uspokoiłam, pielęgniarka oddała mi obrączkę męża. Spoglądałam na nią i nie mogłam uwierzyć, że jego już nie ma. Jak film stanął mi przed oczami dzień naszego pożegnania. Ostatni dzień, kiedy byliśmy razem, cali, zdrowi i żywi. Wstałam, bo przypomniałam sobie, że na dole czekają na mnie moje córeczki, dwuletnia Henia i jednoroczna Beatka.

Zabrałam dzieci, wsiadłam do taksówki, która na mnie czekała i kazałam zawieźć się z powrotem do moich rodziców. Kiedy tam dojechałam, dzieci spały. Jedno w taksówce a drugie na moich rękach. na podwórko wyszła mama. Wysiadłam i podając jej córeczkę powiedziałam tylko "Zbyszek nie żyje". Nie pamiętam, co było dalej, bo zemdlałam.

Dziś minęło 30 lat od śmierci mojego męża, a ja wszystko pamiętam, jakby to było wczoraj. Ktoś kiedyś powiedział "Czas leczy rany". Ale chyba nie wszystkie. Zawsze, kiedy wracam pamięcią do tamtych dni, czuję ból w sercu, a w oku pojawia się łza. Takich przeżyć się nie da zapomnieć, zrobiły głęboką ranę w mym sercu i żaden czas nic tu nie zmieni.

Henryka Dybek z Osiecznicy

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska