Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zmarł Edward Czernik, olimpijczyk, legenda skoku wzwyż, Lumelu Zielona Góra i „Wunderteamu"

Redakcja
Archiwum Edwarda Czernika
Nie żyje Edward Czernik, polska legenda skoku wzwyż. Znakomity zawodnik, świetny trener. Olimpijczyk z Tokio, mistrz i rekordzista Polski przez wiele lat związany był z Ziemią Lubuską, głównie z Zieloną Górą. We wrześniu 2023 roku skończyłby 83 lata.

Legendarny sportowiec zmarł 31 maja 2023 roku w zielonogórskim szpitalu. Warto przypomnieć postać Edwarda Czernika, który pięknie zapisał karty historii lubuskiego sportu. Kilka lat temu Szymon Kozica, były dziennikarz i redaktor naczelny Gazety Lubuskiej, świetnie opisał historię olimpijczyka z Tokio. Przeczytacie ją poniżej:

To opowieść o człowieku, który stopą dosięgał obręczy kosza. Człowieku, który doprowadził rekord kraju w skoku wzwyż do wysokości 220 centymetrów. I na wieki wieków pozostanie w historii polskiej lekkiej atletyki, bo raczej nikt nie osiągnie już takiego wyniku stylem przerzutowym...

Dziennikarz potrafi zaleźć za skórę sportowcowi. Oj, potrafi... Wtedy zawodnik może się wściekać, obrażać, sprzeczać się z takim złośliwcem. Ale może też zrobić tak, jak kiedyś Edward Czernik.
- Pojechaliśmy do Wrocławia, ja tam zdobyłem mistrza Polski juniorów, ale nie imponowałem warunkami fizycznymi - wspomina pan Edward. - W związku z tym jeden z redaktorów w „Sztandarze Młodych” napisał, że taki mały, gruby z Zielonej Góry wygrał, ale bez perspektywy. Ja to sobie przeczytałem i postanowiłem, że będę dzień i noc trenował, ale pokażę ci, że potrafię jakiś tam sukces osiągnąć. No i po roku bardzo ciężkiego treningu, dwa razy dziennie, już zacząłem liczyć się w kategorii seniorów, mimo że byłem jeszcze juniorem.

Edward Czernik (rocznik 1940) przyszedł na świat w Dublanach w dawnym województwie lwowskim. Kresy spływały wtedy krwią Bogu ducha winnych ludzi, mordowanych przez banderowców - ale to historia na inny artykuł.
Po wojnie rodzina osiedliła się w Górzycy pod Kostrzynem, zajmując średniej wielkości gospodarstwo. Edzio łupał w piłkę nożną jako uczeń miejscowej podstawówki, a później Liceum Pedagogicznego w Ośnie Lubuskim. Ale kiedy podczas meczu złamał obojczyk, musiał obiecać mamie, że z futbolem koniec. Na szczęście, tylko z futbolem... Z tym zagipsowanym obojczykiem wystartował w szkolnych zawodach w skoku wzwyż. I wygrał z wynikiem 1,45. Wtedy jeszcze skakał nożycami.
- Kiedy przeszedłem do następnej klasy i wyczytałem w gazecie, że są w Gorzowie mistrzostwa województwa w lekkiej atletyce, to z tej radości wsiadłem w pociąg i pojechałem tam - uśmiecha się pan Edward. - Z dworca poszedłem na stadion Warty i chciałem się zapisać do skoku wzwyż. Ale nie wiedziałem, że aby wystartować w zawodach, muszę należeć do jakiegoś klubu. A ja nie należałem... Ponieważ bardzo chciałem skakać, sędzia przy stoliku zapisał przy moim nazwisku „Warta Gorzów”. Nieźle skakałem i wygrałem. 155 centymetrów nożycami. Po raz pierwszy moje nazwisko pojawiło się w gazecie. Wróciłem do domu, mamie i tacie pokazałem, że już o mnie piszą.

Traf chciał, że na mistrzostwach w Gorzowie był Zbigniew Majewski, słynny poławiacz lekkoatletycznych pereł.
„Chłopcze, przyjedź 1 września do Zielonej Góry, załatwię ci szkołę, internat i będziesz ze mną trenował” - zaproponował obiecującemu skoczkowi. A ponieważ „Szeryf” miał dar przekonywania, młodzian z walizeczką grzecznie zameldował się w Szkolnym Związku Sportowym przy ul. Moniuszki. Czekał prawie sześć godzin, a Majewskiego ani widu, ani słychu. W końcu zrezygnowany ruszył z powrotem na dworzec kolejowy. Aż tu naraz nadbiega trener: „A ty dokąd? Chodź do mnie!”.
- To był taki człowiek, który chciał pomóc wszystkim. Wziął mnie do swojego mieszkania. Patrzę, a tu w jednym pokoju nas czterech już jest, takich jak ja adeptów sportu, ściągniętych z okolicy. I tam żeśmy przez tydzień spali na materacach na podłodze. Później pan Majewski załatwił internat, szkołę. Zacząłem już naukę i treningi w Zielonej Górze - relacjonuje pan Edward.

Pierwsze powołanie do kadry Polski juniorów. Niestety, nikt nie przewidział, że „taki mały, gruby” będzie robił tak błyskawiczne postępy, nikt nie pomyślał o wyrobieniu mu paszportu, więc na mecze międzypaństwowe jeździli inni, słabsi skoczkowie.
Na szczęście, nie trwało to długo.
- Wkrótce zacząłem obsługiwać trzy reprezentacje: juniorów, młodzieżowców i seniorów. Mój debiut wśród seniorów wypadł podczas memoriału Janusza Kusocińskiego. Nieźle skakałem i wtedy już szef wyszkolenia Polskiego Związku Lekkiej Atletyki przekonał się do mnie - przyznaje pan Edward. - Poprzedni zawodnicy, jak Zbigniew Lewandowski, Kazimierz Fabrykowski, którzy byli rekordzistami Polski, skakali takim dziwnym stylem, jakimś naturalnym, nożycami. Ja skakałem przerzutowym, dość trudnym, który przez całą karierę trzeba doskonalić.

- No dobrze, ale sala przy Moniuszki w Zielonej Górze, w której pan trenował, nie za bardzo nadawała się do skoku wzwyż - zauważam.
- W ogóle nie nadawała się dla lekkoatletów - nie pozostawia wątpliwości pan Edward. - Zrobili taką kajutę, gdzie były gąbki porzucane, bardzo wąską. A w stylu przerzutowym potrzebny był rozbieg, przynajmniej siedem kroków. I nie było gdzie, najwyżej trzy kroki. Żeby wykonać skok, trzeba było odbić się, nogą na górze odepchnąć się od ściany i wylądować w tych gąbkach. W takich warunkach żeśmy trenowali...

Mimo to, sukcesy przychodziły jeden za drugim. - Pierwszy rekord Polski seniorów ustanowiłem na Winobraniu w Zielonej Górze.
Były takie sławne mityngi... - kiwa głową pan Edward. - Pan Majewski przyleciał do internatu i mówi: „Edward, dzisiaj skaczesz”. Wtedy odebrałem rekord Fabrykowskiemu, skoczyłem 2,08.
Kolejne rekordy były już tylko kwestią czasu. Bo „taki mały, gruby” miał potworne odbicie. - Kiedy jeździłem na zawody halowe, to zawsze na rozgrzewce robiłem skok dosiężny - najpierw do tablicy, a później do obręczy kosza. Wszyscy ludzie bardzo się dziwili, jak to człowiek może dostać 305 centymetrów nogą - nie ukrywa pan Edward. - Podziwiali mnie także na stadionie, jak zakładałem nogę na bramkę piłkarską. Rozbieg, odbicie i na podudziu lądowałem z góry na poprzeczce.

Najlepszym trenerem skoku wzwyż był wtedy Jurij Djaczkow. Czernika zobaczył przed trójmeczem w Kijowie.
I ocenił: „Ty masz wspaniałe odbicie, ale technicznie nie umiesz skakać”. - A to było spowodowane tym odbijaniem się od ściany... - pan Edward pokazuje oprawioną w ramkę fotografię, na której jest nad poprzeczką, a wyprostowaną prawą rękę ma skierowaną ku górze. - Gdybym ja tę rękę opuszczał, to byłbym rekordzistą świata...

Tymczasem zbliżał się rok 1964 i igrzyska olimpijskie w Tokio. Apetyty rosły. Tym bardziej, że w 1963 roku pan Edward skoczył 2,15 i zajął drugie miejsce w tak zwanych igrzyskach przedolimpijskich w stolicy Kraju Kwitnącej Wiśni.
A w lipcu 1964 w Hässleholm w Szwecji pokonał poprzeczkę zawieszoną na wysokości 2,20! „Przeskoczyłem! 2,20? Jezu! Przeskoczyłem” - cieszył się.

Cały świat mówił, że Czernik jest jedynym, który w październiku może zabrać Waleremu Brumelowi złoty medal olimpijski.
Na nogawce reprezentacyjnego garnituru krawiec złotą nicią wyszył: „Nie bój się, Czerniku, skacz do Brumela wyniku”. Tymczasem pan Edward przeżywał koszmar. Złapał żółtaczkę zakaźną... - W wiosce olimpijskiej trafiłem do separatki. Polski Komitet Olimpijski wyznaczył mnie jako kapitana, miałem nieść sztandar. Ale nie mogłem, ja byłem naprawdę chory - załamuje ręce. - Cały czas myślałem, że dojdę do siebie. Przyszedł dzień eliminacji, skakałem jak w transie. Nieduża to była wysokość, chyba 2,03, ale ja cyk, cyk i już byłem w finale. No, mówię, to będzie dobrze. Na drugi dzień o godzinie 14 finał olimpijski, 16 zawodników. To wszystko trwało bardzo długo. Mało tego, zaczął padać deszcz. Zacząłem chyba od 2,00 - skoczyłem. 2,03 - skoczyłem. 2,06 - skoczyłem.
Na 2,09 pan Edward strącił poprzeczkę i dwie pozostałe próby przeniósł na 2,12. - Raptem bardzo długa przerwa, prawie dwie godziny do następnego skoku. Matko Boska... Światła już zapalili, inna akomodacja oka, trenera nie miałem przy sobie... - wylicza. - Wykonuję skok, jestem bardzo wysoko, ale spadam na poprzeczkę... Jedenaste miejsce. Ta trauma pozostanie do końca życia.
Pan Edward pokazuje fotografię z dedykacją od Doris Day, znanej z „Człowieka, który wiedział za dużo” Alfreda Hitchcocka i przeboju „Que sera, sera”.
To pamiątki z tournée po Stanach Zjednoczonych. - Tam przeżyłem ciekawą przygodę. Hala Madison Square Garden w Nowym Jorku, 20 tysięcy ludzi, dużo Polaków - opisuje. - I słyszę, jak ktoś krzyczy: „Brawo Zielona Góra, brawo Czernik, brawo Edward”. I facet przeskakuje przez ławki na płytę, zaczyna mnie ściskać, całować. I cały czas: „Coś ty narobił? Coś ty narobił?”. Okazało się, że jest pilotem z Dywizjonu 303, los rzucił go na obczyznę. Na trybunach siedział jego syn, któremu cały czas powtarzał: „Jesteś Polakiem”. A syn na to: „Tatusiu, ja jestem pół Amerykanin, pół Polak”. Ale jak ja zacząłem skakać, jak 20 tysięcy ludzi zaczęło bić brawo, to ten syn zaczął ojca całować: „Tatusiu, jestem dumny, że jestem Polakiem. Za to ci dziękuję”. Mnie łzy poszły, jemu jeszcze większe.

Zwieńczeniem kariery miały być igrzyska olimpijskie w Meksyku w 1968 roku. Tamtej zimy pan Edward trenował także w Cottbus.
Hala, sauna, masaże - warunki miał wyśmienite. Podczas jednego ze skoków poczuł przeszywający ból w lewym kolanie, w nodze odbijającej. Diagnoza „artroza ścięgna rzepkowego...” była wyrokiem, który przekreślił wszelkie sny o medalu olimpijskim.

- Moja wspaniała żona - tak pan Edward przedstawia panią Barbarę. W kruczowłosej dziewczynie, koszykarce Lubuszanki Zielona Góra, zakochał się po uszy. A tak opisał najradośniejszy dzień swojego życia w książce „Przeskoczyłem siebie”:
„Miałem dwa wyjścia: czekać w domu na córkę lub syna albo jechać na Lekkoatletyczne Mistrzostwa Polski do Chorzowa. Długo nie mogłem się zdecydować, chciałem być na Stadionie Śląskim i jednocześnie być przy żonie, w końcu na prośbę Basi wybrałem to drugie - podróż do Chorzowa. Jeszcze w pociągu zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem zostawiając żonę samą. I gdyby pociąg nie był pośpieszny, na pewno wysiadłbym już w Nowej Soli. W niczym nie mogłem żonie pomóc, mogłem jedynie przeżywać ten niezwyczajny moment razem z nią, to znaczy ona by leżała w szpitalu, a ja tkwiłbym w domu przy telefonie.

Na płytę stadionu w Chorzowie wyszedłem zdenerwowany, cały czas myślałem o Basi; biegałem, rozgrzewałem się, trener pytał, czy nie jestem chory. Nie przyznałem się, że być może jeszcze dziś zostanę ojcem. Ale gdy mistrzostwa się rozpoczęły, spiker powiedział przez głośniki:
- Najlepszemu polskiemu skoczkowi wzwyż przed chwilą urodziła się córka. Brawo, panie Edwardzie! Serdecznie gratuluję szczęśliwemu tatusiowi. - Oklaski na trybunach. Czuję, że ciekną mi łzy. - Myślę, że tatuś sprawi radość swojemu dziecku i zdobędzie tytuł mistrza kraju.
Chociaż tego dnia nie byłem w najwyższej formie, postanowiłem za wszelką cenę wygrać. Dziecko, którego jeszcze nie widziałem, dodawało mi odwagi, zmuszało do walki. Pragnąłem właśnie teraz ustanowić rekord Polski, ba! pobić rekord świata Brumela. Oczywiście pokonałem wszystkich skoczków, wśród nich Jerzego Wiercińskiego, Janusza Białogrodzkiego, Piotra Kaczmarka, i zdobyłem po raz piąty mistrzostwo kraju.

Późnym wieczorem byłem już w Zielonej Górze, pierwsze kroki skierowałem pod ratusz, gdzie o tej porze jeszcze można było kupić kwiaty. Pytam kwiaciarkę, czy ma więcej róż, bo potrzebuję do szpitala.
- Ile? - ona do mnie. - Pięć, siedem?
- Nie! Całe wiadro, pięćdziesiąt przynajmniej!
Poszedłem z nią do domu, gdzie z piwnicy wyniosła tyle róż, ile mogłem objąć rękoma, i pobiegłem do szpitala przy alei Niepodległości. A tam - stop, zakaz wstępu na oddział położniczy. Błagam, obdzielam pielęgniarki różami, ale kroku za drzwi zrobić nie mogę. Chwyciłem się ostatniej deski ratunku, zatelefonowałem do lekarza dyżurnego, powiedziałem, że pragnę odwiedzić żonę, że przed chwilą przyjechałem z Chorzowa i koniecznie chcę zobaczyć córkę. Długo musiałem przekonywać lekarza. Chyba tylko to, że w wiadomościach sportowych podano wyniki mistrzostw, udobruchało lekarza.

Gdy już byłem obok łóżka żony, gdy ten obrzemek róż leżał u jej głowy, przyszedł lekarz i powiedział:
- Gratuluję, panie Edwardzie: córki i tytułu mistrzowskiego. Córka jest bardzo podobna do pana - i mrugnął do Basi.
Wybiegłem ze szpitala, chciałem jechać do Górzycy, pochwalić się rodzicom, ale ostatni pociąg z Zielonej Góry do Kostrzyna już odszedł. Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, wstawałem, zaparzałem herbatę, wyjmowałem z szafy koszulki dziecięce, przypatrywałem się im. To był najradośniejszy dzień w moim życiu”.

Po zakończeniu kariery zawodniczej Edward Czernik był bardzo dobrym trenerem. W Zielonej Górze wychował wielu wyróżniających się skoczków wzwyż. Podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie w 1980 roku pod opieką miał Jacka Wszołę, Jacka Trzepizura.
Później w kadrze Polski zajął się juniorami, z Arturem Partyką i Jarosławem Kotewiczem na czele, których przygotowywał do mistrzostw świata w Atenach. Tam pana Edwarda wypatrzyli wysłannicy ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich i ściągnęli do siebie. Nad Zatoką Perską trener spędził ponad 20 lat. Szkolił sprinterów, średniodystansowców, skoczków, miotaczy, wieloboistów... Po powrocie do kraju reaktywował sekcję Sokoła Górzyca. Dziś mieszka w Zielonej Górze i wciąż angażuje się w lekką atletykę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska