Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Elżbieta Rafalska - spod kosza do Sejmu

Tatiana Mikułko 95 722 57 72 [email protected]
Elżbieta Rafalska urodziła się we Wschowie, życie zawodowe związała z Gorzowem. Z wykształcenia jest nauczycielem akademickim. Była senatorem, wiceministrem pracy. Obecnie posłanka Prawa i Sprawiedliwości.
Elżbieta Rafalska urodziła się we Wschowie, życie zawodowe związała z Gorzowem. Z wykształcenia jest nauczycielem akademickim. Była senatorem, wiceministrem pracy. Obecnie posłanka Prawa i Sprawiedliwości. fot. Kazimierz Ligocki
- Dorastałam w przekonaniu, że będę starą panną, bo przecież nie będzie chłopaka wyższego ode mnie. 30 lat temu mój wzrost to naprawdę był ewenement. Stąd się wzięła koszykówka - posłanka Elżbieta Rafalska opowiada o sporcie, rodzinie, pracy.

- Kiedy ostatni raz grała pani w koszykówkę?
- (śmiech) Lata świetlne temu! Z pięć... Ale kiedy tylko widzę piłkę do kosza, a mam w domu, to z chęcią ją choć potrzymam.

- Kocha pani koszykówkę...
- Tak. To moja pasja, której poświęciłam wiele lat. Grałam, trenowałam, a potem też pracowałam w koszykówce, bo prowadziłam zajęcia ze studentami na AWF-ie.

- Często widuję panią na meczach koszykarek. Choćby na trybunie pod koszem było bardzo ciasno, kibice tak się ścisną, że dla pani zawsze znajdzie się miejsce.
- Tak, znamy się. Siedzę wśród kibiców, których spotykałam 30 lat temu w hali przy Czereśniowej, gdzie chodziło się godzinę przed meczem na piłkę ręczną. Na koszykówkę wpadam z poczuciem winy na ostatnią chwilę, ale zawsze gdzieś tam miejsce dla mnie się znajdzie. Jeśli tylko jestem w Gorzowie, staram się być na meczu. Lubię patrzeć, jak dziewczyny świetnie sobie radzą na parkiecie.

- Sport jest ważny w pani życiu?
- Niezwykle ważny. Ale muszę przyznać, że aktywnie sportu już nie uprawiam, bo brakuje mi czasu. A powinnam. Chciałam w tym roku wziąć się za narciarstwo biegowe, ale nie zdążyłam kupić biegówek. Gdzie tylko mogę, to się ruszam, biegam. Jestem szybka, ruchliwa, lubię spacerować, podbiec. Schody, górka, nikt mnie nie widzi, biorę po dwa, trzy schodki, szusuję.

- W Warszawie też?
- Nie. Jestem w niezwykle intensywnie pracującej komisji finansów publicznych. Warszawa jest na pracę.

- Nie ma tam pani przyjaciół?
- Mam. I rzeczywiście, czasami urwę trochę czasu na jakieś babskie pogaduchy. Spotykam się wówczas z koleżanką z liceum, z którą grałam właśnie w koszykówkę. Rozmawiamy wtedy o wszystkim, tylko nie o polityce.

- Wypełniając kwestionariusz w naszym plebiscycie na wpływowego Lubuszanina, napisała pani, że gdyby nie była tym, kim jest, byłaby artystką...
- Kiedyś uwielbiałam rysunek, malowanie. Strasznie chciałam pójść do liceum plastycznego do Nowego Wiśnicza. Ale akurat urodził się mój młodszy brat i musiałam zająć się rodzeństwem. W liceum już, niestety, nie było przedmiotów plastycznych i to trochę mnie ukierunkowało. Mimo to, wciąż mam słabość do malarstwa. W sporcie się wyżywam, a kultura daje mi dystans, każe stanąć z boku i spojrzeć na niektóre sprawy innym okiem. Kiedyś występowałam też w przedstawieniach. Z racji tego, że byłam najwyższą dziewczynką w okolicy, nie mogłam grać żadnej królewny, bo nie było dla mnie wystarczająco wysokiego królewicza. Zresztą, nie miałam niewinnej minki ani loków. Pamiętam, to chyba było w podstawówce, dostałam rolę Księżniczki Hulajnóżki. Epizodyczną, ale tak brawurowo ją zagrałam, że rozwaliłam dekorację na scenie. Dostałam największe brawa, a polonistka przestała obsadzać mnie w epizodach. Dostawałam główne role.

- Ile ma pani wzrostu?
- 178 centymetrów. Dorastałam w przekonaniu, że będę starą panną, bo przecież nie będzie chłopaka wyższego ode mnie. 30 lat temu mój wzrost to naprawdę był ewenement. Stąd się wzięła koszykówka.

- Kiedy ten wzrost przestał pani przeszkadzać?
- Szybko go zaakceptowałam. Nie miałam wyjścia. Musiałam sobie to czymś rekompensować. I chyba byłam wtedy większą feministką niż dziś. Miałam trzech braci, w środowisku mężczyzn musiałam sobie radzić. Tak zupełnie mój wzrost przestał mi przeszkadzać na AWF-ie. Wtedy okazał się atutem.

- Jaka była pierwsza lekcja, którą pani wyniosła z tego męskiego świata?
- Że jako kobieta muszę sama wywalczyć swoje miejsce, bo oni mi go za darmo nie dadzą. Na przykład jak graliśmy w piłkę nożną, to zawsze mnie stawiali na bramce. To był zaszczyt, jak mogłam dotknąć piłki w ataku. Taka łaska z ich strony.

- W życiu zawodowym też pani musiała walczyć o siebie?
- Nie myślę w ten sposób. Po prostu robię swoje. W świecie polityki nie jest tak, że bierną postawą zdobywa się miejsce, że jest to dostrzegane. Odłóżmy między bajki takie wyobrażenie. Umiejętności, zdolności, odwaga, kompetencje, doświadczenie - to się liczy. Tu już nie ma płci, nie ma pieszczot. Z tego właśnie powodu selekcja kobiet w polityce jest znacznie większa. Kobiety muszą ciągle potwierdzać, że są dobre. Raz zdobytej pozycji nie mają danej na zawsze.

- To tak, jak w sporcie.
- Dokładnie. To rodzaj utrzymania stałej formy. Masz dobry sezon, ale wciąż musisz trenować, pracować, doskonalić się.
- Co panią zachęciło do polityki?
- Pewnie zabrzmi to jak banał, ale zawsze chciałam kreować rzeczywistość po swojemu. Przez całe życie byłam aktywna, uspołeczniona, działałam w samorządzie szkolnym, ciągle coś organizowałam, taka Zosia Samosia. To mi gdzieś zostało. Potem miałam okres mniejszej aktywności, kiedy dorastały moje dzieci. Wpadłam po uszy w dom, ale uważam to za fantastyczny czas w swoim życiu. Kiedy dzieci były odchowane, zostałam radną. Poszłam do samorządu bez wielkiego przekonania, że mogę zdobyć mandat. Swoją pracę wykonywałam z pasją. Nawet gdy gotuję, wkładam w to serce.

- Ma pani kogoś, kto doradza, jeśli chodzi o wygląd?
- Staram się chodzić do sprawdzonego fryzjera, ale ciągle mam kłopoty ze swoją fryzurą i kolorem włosów. Często słyszę: "Boże, czemu jesteś taka ruda?" albo "Boże, czemu już nie jesteś ruda?". Jeśli chodzi o ciuchy, nikt mi nie doradza. Chyba bym na to nie pozwoliła. Mamy w Warszawie osobę, która dba o wizerunek posłów, ale to niewielkie doradztwo. Z doświadczenia wiem, że nie każde ubranie nadaje się do publicznych wystąpień. Kiedyś przyszedł do mnie starszy, wiekowy pan. Byłam w rewelacyjnych, pięknie wygniecionych lnach. On tak na mnie popatrzył i powiedział: "Oj, lichutko pani wygląda, lichutko". Od tej pory wiem, że telewizja nie lubi lnu.

- Teraz jest pani troszkę mniej ruda. Czy kolor włosów odzwierciedla pani nastrój?
- Ten kolor odzwierciedla efekt działania innej farby. Miał być bursztyn, wyszło to, co wyszło. Ale nie robię z tego problemu. W Sejmie na 460 posłów 250 jest w czarnych, ciemnozielonych, brązowych garniturach. Do tego ta tapicerka. Jest tam przytłaczająco dostojnie, ciemno, pluszowo, smutno. Brakuje słońca, barw. I mój rudy na głowie czy kolor w ubraniu to potrzeba właśnie światła. Próba odreagowania. Poza tym zawsze miałam słabość do Pippi Langstrumpf. Rudy kojarzy mi się też z niezależnością.

- Bardzo pani zależało na tym, by być niezależną kobietą?
- To było dla mnie oczywiste. Miałam trzech braci, 20 lat pracy na AWF-ie wyłącznie w męskim towarzystwie. Byłam jedyną kobietą i szefową klubu radnych. Poznałam świat mężczyzn i myślę, że go rozumiem.

- W domu też ma pani samych mężczyzn. Synowie grają w piłkę ręczną. To brutalny sport.
- Dla mnie to był zawsze męski sport, gdzie liczy się siła, szybkość. Bardzo emocjonowały mnie mecze, w których moi synowie grali w dwóch przeciwnych drużynach. Gdy kibicowałam im na przykład w Poznaniu, gdzie nikt mnie nie znał, krzyczałam hura, gdy jeden rzucił bramkę i drugi. Kibice zastanawiali się, o co chodzi. Przyznaję, na początku nie chciałam, żeby synowie uprawiali sport wyczynowy. Wolałam, żeby koncentrowali się na nauce. Ale natury nie da się oszukać.

- Gdy nie ma pani czasu na sport, to...
- ... czytam, nie pogardzę dobrym filmem. Terapeutycznie działają na mnie spotkania z przyjaciółkami, pisanie listów. To zupełnie co innego niż SMS-y. Uważam, że jest jakaś tajemnica w tradycyjnym liście. Zdarzało mi się pisać na kopercie pozdrowienia dla listonosza. A jak wysyłałam życzenia, to podpisywałam się Ela, 45, 46, 47 - to rozmiary butów męża i synów. Albo Ela, 95, 100, 105 - to z kolei ich waga.

- A tak po babsku - czy zakupy poprawiają pani nastrój?
- Najgorzej, gdy idę na zakupy, bo mam zły humor. Wtedy w mojej szafie zalegają rzeczy, których nigdy nie włożyłam. Czasami pozwalam sobie na zakupowe szaleństwo, zwłaszcza gdy jakaś rzecz mi się podoba. Lubię buty. Nie mam pojęcia, ile posiadam par. I nie wiem, gdzie są. Czy w samochodzie, w Warszawie, Różankach, a może w szafie w Gorzowie. Buty muszą mieć w sobie element szaleństwa. Nie unikam wysokich obcasów. Szalona musi być też biżuteria. Mój kamień to bursztyn i najpiękniejszy kupiłam nie nad morzem, a w Zakopanem.

- Wymarzony urlop?
- Ciągle mi się marzy długi urlop w Bieszczadach albo włóczęga po Rzymie. Że nic nie muszę, zatrzymuję się w sklepie i mierzę eleganckie buciki, siadam na Schodach Hiszpańskich, piję sobie kawę, może zapalę papierosa, choć nie paliłam 30 lat (śmiech)...

- I tego pani życzę. Dziękuję.

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska