Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdy zabrakło empatii, została dziura w klatce piersiowej

Robert Bagiński
Nawet najlepszy system opieki zdrowotnej oraz najbardziej utytułowani lekarze nie zastąpią empatii i zrozumienia, których oczekują od nich pacjenci. Zwłaszcza w sytuacjach krańcowych.

To opowieść o tym, jak młoda kobieta, pełna pomysłów na życie, o mały włos tego życia nie straciła. – Żyję, ale wiem, że zostanę kaleką – mówi Lucyna Pęczek z Pławina w gminie Stare Kurowo. Nie kryje emocji i łez. Trudno się temu dziwić. Przez lata działalności na rzecz innych oddawała całe serce. Kiedy sama potrzebowała pomocy, inni okazali się być bez serca.

Z panią Lucyną spotykam się w miejscu, które było jej wymarzonym pomysłem. To Art Studio, niezwykła kwiaciarnia, która specjalizuje się również w realizacji projektów florystycznych na okolicznościowe imprezy. – Piękno czuję i rozumiem, staram się nim dzielić z innymi – mówi. Dzieli się nie tylko tutaj. Kilkanaście dni temu została nominowana do tytułu „Osobowość Roku 2022” w plebiscycie GL. Raz już ten tytuł zdobyła, w 2019 roku. W ten sposób ludzie doceniają jej pracę w Centrum Aktywności Społecznej, a także tę na rzecz lubuskich szpitali.

Świat runął jej na głowę

Po raz pierwszy świat zawalił się jej w sierpniu 2020 roku. Lekarska diagnoza brzmiała: rak piersi. – Myślałam, że najgorsza będzie chemioterapia, ale to był dopiero początek najgorszego – wspomina moment, kiedy dowiedziała się o nowotworze. Po chemioterapii w Poznaniu konieczna okazała się mastektomia, a więc amputacja piersi. Pod wpływem internetowych opinii uznała, że najlepszym wyborem do przeprowadzenia tej operacji będzie profesor Dawid Murawa, kierownik Oddziału Chirurgii Szpitala Uniwersyteckiego w Zielonej Górze.

Wybór raczej nie dziwi. Profesor Murawa to lekarz znany i o dużym autorytecie. Pierwsze wrażenie nie było jednak dobre. - Już na pierwszej wizycie, a to była wizyta prywatna, miałam dziwne wrażenie, że pan doktor przyjmuje pacjentki na akord – wspomina Lucyna Pęczek. Podczas wizyty ustalono, że operacja zostanie przeprowadzona w Środzie Wielkopolskiej. Był luty 2021 roku, a w Polsce i na świecie nadal trwała pandemia covid-19. Wtedy okazało się, że szpital w Środzie Wlkp. został przekształcony w oddział covidowy. – Profesor podjął decyzję, że będę operowana w Zielonej Górze – opowiada.

Ku jej zdziwieniu, tam została poinformowana, że na „osobistą prośbę profesora Murawy” operację przeprowadzi dr Mateusz Witchowski. Pani Lucyna bardzo się bała, w pewnym momencie chciała nawet uciec i zrezygnować z operacji. - Z drugiej strony wiedziałam, że mam trzy tygodnie na to, aby zrobić operację, dojść do siebie i wrócić na chemię – mówi. – Dlaczego bała się pani innego chirurga? – dopytuję. – Bo nie uprzedzono mnie o takiej sytuacji, a prof. Murawę znałam z prywatnych wizyt – odpowiada. Rozmawiając, cały czas drży i przeciera lecące po policzkach łzy.

Złe wspomnienia

Operacja przebiegła bez problemów. Jedyną zmianą było to, że rekonstrukcję piersi wykonano eksponderem, a nie implantem. Jak powiedział pacjentce prof. Murawa, ten pierwszy mógłby nie wytrzymać późniejszej radioterapii. Zamiana na implant miała nastąpić po pół roku, po zakończeniu radioterapii. Jak wspomina pobyt w Szpitalu Uniwersyteckim w Zielonej Górze? – To jest jakaś masakra! Tam są straszne warunki – opowiada. Po czym prosi o wyrażenie opinii koleżankę z kwiaciarni. – Opowiedz Paulinka, byłaś u mnie w odwiedzinach.

Młoda dziewczyna, o bardzo wyrazistych rysach twarzy, wręcz z oburzeniem mówi wprost: – W takich warunkach nie powinno się trzymać pacjentów po takich operacjach, to nieporozumienie. Komuna jakaś! Dziura w drzwiach do ubikacji, a jak raz tam poszłam, to w ubikacji obok leżał starszy pan na podłodze i nikt się nim nie zainteresował.

W oczy miało się rzucać również to, że personel wcale nie krył się z tym, że nie przepada za prof. Murawą. – Pacjentka Murawy, tak mnie tam określali i nie był to tam komplement – wspomina pani Lucyna.

Po wszczepieniu ekspandera jeszcze kilka razy jeździła do Zielonej Góry, do prof. Dawida Murawy, na kontrole i uzupełnianie ekspandera płynem, co było niezbędne, aby osiągnął zaplanowaną wielkość. Nie zawsze te wizyty odbywały się tak, jak to było ustalone. – Raz nie zostałam uprzedzona o przełożonej wizycie i niepotrzebnie jechałam tyle kilometrów w moim stanie. Profesor wiedział, że go nie będzie, ale nikt nie raczył poinformować o tym pacjentów – mówi. – Na kontrolę musiałam jechać do Poznania, do prywatnej kliniki, bo tam również pracuje prof. Murawa – dodaje, mocno rozgoryczona.

Początek drogi przez mękę

Nadszedł czas niezbędnej radioterapii. Pacjentka chciała, aby odbywała się ona w Poznaniu. Profesor, a także jego współpracowniczka dr Róża Balicka-Poźniak nalegali jednak, aby zdecydowała się na Zieloną Górę. Szczególną rolę odegrała ta ostatnia, która miała na pacjentce zrobić bardzo dobre wrażenie oraz wszystko szczegółowo wytłumaczyć. – I to był mój największy życiowy błąd – rzuca pani Lucyna, po czym, płacząc, zakrywa twarz dłońmi. – Przecież nie mogła pani niczego przewidzieć, a standardy radioterapii są chyba wszędzie podobne – indaguję.

Daje się odczuć, że właśnie ten moment Lucyna Pęczek uznaje za początek swojej Via Dolorosa, która trwa do dzisiaj. Na chwilę przeprasza, wychodzi, po czym wraca, już jakby bardziej spokojna. – Podczas zabiegów naświetlania cały czas miałam wewnętrzny niepokój, czułam, że coś idzie nie tak, a obsługa radioterapii jest niekompetentna – opowiada drżącym i zapłakanym głosem. Kazali wstrzymywać powietrze i nie mówili, kiedy można zacząć oddychać, ale maszyna cały czas jeździła wte i wewte – dodaje. Zgłosiła swoje wątpliwości dr Balickiej-Poźniak. Powiedziała, że według niej coś jest nie tak i czuła to po postawie obsługi naświetlarki. Zrobiono spotkanie oraz zmieniono plan leczenia.

Mimo wątpliwości i poważnych obaw, pacjentka dokończyła radioterapię w Szpitalu Uniwersyteckim w Zielonej Górze. Złe przeczucia zdawały się zyskiwać potwierdzenie w faktach. – Zgłosiłam, że skóra zaczyna mi schodzić i odbarwia się na brązowo, ale powiedziano mi, że to jest normalne, ponieważ to jest odczyn popromienny – opowiada. To jednak nie był odczyn popromienny. Pacjentka zbadała to w szpitalu powiatowym w Drezdenku, w powiecie, w którym mieszka, a tam lekarz Krzysztof Szlęzak postawił jednoznaczną diagnozę: doszło do poparzenia drugiego stopnia.

Już po zakończonej radioterapii, brązowiejąca i schodząca skóra zaczęła się robić wilgotna, a następnie zaczęło się z niej wydostawać coś bardzo lepkiego. Miejsca oparzone mocno się ślimaczyły, wszystko jakby gniło. Rana wydalała nieprzyjemny zapach. – Przerażona zadzwoniłam do pani doktor, ale ta uspokoiła mnie, że to nic takiego. Wystarczy smarować sudocremem oraz często wietrzyć – wspomina. Bezsilna i nie wiedząc, co robić dalej, całymi dniami leżała w łóżku z odkrytą raną, która wyglądała coraz gorzej. Próbowała kontaktować się z prof. Murawą, ale ciągle był nieuchwytny.

Ból nie do wytrzymania

W maju 2021 roku sytuacja stała się jeszcze bardziej poważna. Rana przekształciła się w dziurę bez skóry, pacjentka odczuwała przeszywający ból. Szukała pomocy u innych lekarzy, ale wszyscy rozkładali ręce i nie wiedzieli, albo nie chcieli z tym nic robić. Kilka razy trafiła na oddział SOR w Gorzowie. Lekarze nie chcieli nawet zmienić na ranie opatrunku. – Kto to spieprzył, niech naprawia – mieli mówić. - Jeździłam na ten SOR, a oni odsyłali mnie do Zielonej Góry. Raz zrobiłam tam scenę, popłakałam się i powiedziałam, że ja nie chcę do Zielonej Góry. Nikt jednak nie chciał się podjąć leczenia. Odsyłali mnie – opowiada. Na potwierdzenie swoich informacji pokazuje daty wizyt w gorzowskim SOR.

Tymczasem na zrekonstruowanej piersi zrobiła się jeszcze większa dziura, mniej więcej wielkości brzoskwini. Było widać ekspander, który był założony podczas operacji. W lipcu pani Lucyna ponownie znalazła się w Zielonej Górze, po tym, jak odmówiono jej pomocy w szpitalu w Drezdenku. Lekarze mieli robić jej zdjęcia i dzwonić do prof. Murawy o porady, co z tą sytuacją robić. Ostatecznie usunięto spaloną rekonstrukcję piersi. – Pielęgniarki komentowały, że Murawa nie przejmuje się swoimi pacjentami – stwierdza Pęczek.

Ona jednak zdecydowała się z nim spotkać. Wcześniej wysłała mu wiadomość na messengerze. – Albo Pan to naprawi, albo spotkamy się w sądzie – napisała. Do wizyty w Środzie Wlkp. doszło pod koniec lipca 2021 roku. – Powiedział, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział – relacjonuje. Zalecił rigenomaspray i cierpliwość. Tej jednak brakowało nawet lekarzom z zielonogórskiego szpitala, do których pani Lucyna ze swoja otwartą raną jeździła regularnie. – Dr Witchowski nie miał już pomysłu na tą ranę, zdejmował szwy, po czym je zakładał, bo rana wcale się nie goiła – dodaje. Na jej koszt i za ponad 700 złotych założył jej opatrunek piko 7, a więc do leczenia ran pod ciśnieniem.

Kiedy dioda na opatrunku wskazywała konieczność wymiany, pojechała na gorzowski oddział SOR. Dyżurny chirurg nie chciał nawet tej rany oglądać, a o żadnej zmianie opatrunku nie było mowy. – Kazał mi jechać tam, gdzie mi ten opatrunek założono, czyli do Zielonej Góry – opowiada pani Lucyna, której na samą myśl o szpitalu w Zielonej Górze, robiło się bardzo niedobrze. – Byłam przerażona taką wizją i myślą o tamtejszym szpitalu – dodaje.

Pomogła lekarka z Drezdenka

We wrześniu 2021 roku rana otworzyła się całkowicie. Było widać żebra. – Chce pan zobaczyć? Pokażę zdjęcie – zapytała mnie rozmówczyni. Grzecznie podziękowałem. Uświadomiłem sobie, że pani Lucyna cierpiała, jak mało kto. Chodziła z otwartą raną kilka miesięcy, odwiedziła wielu lekarzy, ale wszyscy rozkładali ręce, jakby miała z nią chodzić już do końca swoich dni.

Te, o mały włos, nie nadeszły mocno przedwcześnie. 17 września 2021 roku, w piątek, sytuacja stała się krytyczna. Kiedy z otwartej rany w ciele zaczęła się wydostawać dziwna woń, a pani Lucyna każdą minutę „spędzała z bólu na głowie”, postanowiła szukać ratunku w szpitalu w Drezdenku. Miała dużo szczęścia, ponieważ trafiła na lekarza z empatią, zrozumieniem i powołaniem, który nigdzie jej nie odesłał. To była dr Izabela Jaraczewska. – Kazała mi zostać w szpitalu, co mnie bardzo zdziwiło – opowiada. Później, mocno wzruszona dodaje coś, co panią Lucyną wstrząsnęło. – Pani do poniedziałku z tą raną nie przeżyje – miała powiedzieć doktor Jaraczewska.

Lekarka zdecydowała o pilnej operacji. Celem było usunięcie martwicy oraz wszystkiego, co zagrażało życiu Lucyny Pęczek. Miała ogromna ranę, która według wszystkich lekarzy powinna zagoić się sama. Po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy na jej twarzy pojawia się uśmiech. Cieszy się, że w ostatnim momencie trafiła na tak wspaniałego lekarza, jak dr Jaraczewska. – Wysłałam do dyrekcji wiadomość, że zatrudniają tak wspaniałych i mądrych lekarzy – dodaje.

Służba zdrowia to przede wszystkim pacjent

Czy teraz, czy po oczyszczeniu rany w Drezdenku i przykryciu jej tkanką tłuszczową w Zielonej Górze da się normalnie funkcjonować? – Chodzę z dziurą w klatce piersiowej – wyjaśnia. – Ja wiem, że zostanę kaleką – oświadcza z przerażeniem i łzami w oczach. Chce jednak żyć i normalnie funkcjonować. Była na konsultacji w klinice w Gdańsku, ale koszt operacji to kilkadziesiąt tysięcy złotych, a w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia najbliższy termin wypada za pięć lat. – Wszystko, co zarabiam, idzie teraz na leki oraz lekarzy – dodaje. Jest przy tym stanowcza i zdeterminowana. Widać jednak wielki zawód, bo w powiecie strzelecko-drezdeneckim wszyscy znają ją jako tę, która pomoc organizowała, a nie pomocy potrzebowała.

Zadaję jej pytanie, jak się czuje w sytuacjach, gdy widzi promocyjne eventy i konferencje w szpitalach w Gorzowie oraz Zielonej Górze, gdzie mówi się o wielkich nazwiskach i jeszcze większych inwestycjach. Próbuję dowiedzieć się, czy ma żal do tych wszystkich lekarzy, którzy ją odsyłali „od Annasza do Kajfasza”. Co planuje dalej?

– Słyszałam ostatnio o jakiś nagrodach w tych szpitalach. Przez trzy dni nie mogłam dojść do siebie. Zniszczyli mi swoją znieczulicą życie, a chwalą się tymi wszystkimi nagrodami. Dla nich zwykły człowiek to dosłownie nikt. Nie mają czasu albo chęci – nie kryje irytacji i żalu. – Szyłyśmy poduszki dla szpitala w Gorzowie w ramach „Różowego Października”, dla osób dotkniętych rakiem piersi – opowiada. – Nie zdecydowałam się pojechać do gorzowskiego szpitala. Szyłyśmy je dla kobiet, a ja nie chciałam widzieć ludzi, którzy nie chcieli mi pomóc – dodaje.

– Dlaczego zdecydowała się pani na rozmowę? – pytam. – Bo trzeba zwrócić uwagę na to, że w całej służbie zdrowia najważniejszy jest człowiek, a nie tylko sprzęt, nowe oddziały i lekarze z tytułami. Takich jak ja są tysiące, nie jestem jedyna i są traktowani gorzej niż ja. Nie mają siły ani odwagi, by o tym mówić – wyjaśnia. Rzeczywiście, pani Lucyna przeżyła wiele i dalej ma siłę. Teraz jej celem jest zebranie pieniędzy na operację. To pozwoli jej normalnie funkcjonować.

– Żyje pani z bólem i świadomością dziury w klatce piersiowej, tak się da? – dopytuję. – A mam inne wyjście? Nie chcę się poddać. Nie chcę dać się pokonać bezdusznemu systemowi i ludziom bez empatii – puentuje.

Jej historia to ilustracja tego, że nie tylko pieniądze liczą się w systemie służby zdrowia. Można mnożyć oddziały i dokonywać zakupu najnowocześniejszego sprzętu, ale nic nie zastąpi ludzkiego podejścia do pacjenta. Tego zabrakło na różnych etapach życia Lucyny Pęczek.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska