Po artykułach "Hans Kloss ze Zbąszynia" i "Zapomniany Kloss", dotyczących konspiracyjnej działalności Marcińca, rozdzwoniły się telefony.
- Bardzo dziękuję za przypomnienie na łamach "Gazety Lubuskiej" historii mojego dziadka Stanisława Marcińca - mówi Ryszard Szymankiewicz z Zielonej Góry.
Parę godzin później kolejny telefon. - Dzięki tym artykułom postanowiliśmy uzupełnić naszą wiedzę dziadku Stanisławie - dzwoni wnuczka Izabella Durczak ze Świebodzina.
Najcenniejszy okazał się kontakt z Moniką Ignatowską, córką "Klossa ze Zbąszynia". Pani Monika mieszka w Świebodzinie i mimo 85 lat, pamięć ma dobrą, a historia ojca jest dla niej wciąż żywa.
Przypomnijmy, że Marciniec, powstaniec wielkopolski, w okresie międzywojennym założył biuro porad prawnych w granicznym wówczas Zbąszyniu. Dzięki pracy po obu stronach granicy, w latach 30. został podwójnym agentem. Naprawdę działał dla wywiadu polskiego, a symulował szpiegowanie dla wywiadu III Rzeszy. Wpadł w czasie II wojny, gdy okazało się, że polski sztab po 1 września 1939 nie zlikwidował dokumentów, w których była opisana prawdziwa rola Marcińca. Ale tę prawdę hitlerowcy poznali nieco później.
Córciu, ja już nigdy nie wrócę
- Ze Zbąszynia naszą rodzinę wysiedlono 7 grudnia 1939 wraz z innymi 160 rodzinami - opowiada Ignatowska. - Rodzice trafili do Częstochowy, gdzie zamieszkali w małym pomieszczeniu po sklepie. Ojciec rozpoczął pracę na dworcu kolejowym Częstochowa-Stradom jako spedytor.
Pani Monika nie została wysiedlona dzięki temu, że pewien Niemiec uprzedził Marcińca o zbliżającej się wywózce. - Ojciec zdążył zabrać mnie do babci Spychałowej w Dąbrówce Wielkopolskiej - przypomina. Co jeszcze pamięta z czasów wojennej zawieruchy? Okazuje się, że dużo, bo nawet sam moment aresztowania ojca, ale wzruszenie nie pozwala spokojnie o tym mówić.
- U rodziców w Częstochowie byłam zaledwie cztery dni, gdy 14 października 1940 przyszli gestapowcy - mówi Ignatowska. - Tatuś był w pracy i mama musiała jechać z nimi na dworzec. Ale minęli go po drodze, a gdy wrócili, przedstawili plik dokumentów i zapytali, czy to są jego podpisy. Ojciec potwierdził, a jeden z gestapowców powiedział do mnie, że mam się z tatusiem pożegnać, bo szybko do nas nie wróci. Tatuś nie miał złudzeń, uścisnął mnie mocno i powiedział: "Córciu, ja już nigdy nie wrócę".
I biorę to bez szemrania...
Ignatowska ma sporo pamiątek po ojcu: zaświadczenie, że był powstańcem wielkopolskim, zapiski dotyczące pracy zawodowej, notatki z celi więziennej i list pożegnalny napisany kilka godzin przed śmiercią, z którego wyraźnie można wyczytać, że Marciniec był pogodzony z losem. "To jest przeznaczenie, że ja muszę z tego świata zejść... I biorę to bez szemrania..." - napisał.
- Faktycznie to musiało być przeznaczenie, bo zginął w tym samym więzieniu, z którego uciekł 23 lata wcześniej, będąc jeńcem pojmanym w powstaniu wielkopolskim - stwierdza córka. Ojca już nigdy nie zobaczyła. Po 30. latach obejrzała miejsce, gdzie zginął - więzienie Moabit w centralnej części Berlina.
- Nie mogłam tam wejść, ponieważ nie miałam odpowiedniego zaświadczenia z Urzędu Bezpieczeństwa, ale życzliwy strażnik podpowiedział, gdzie są pochowani więźniowie z Moabitu - wspomina.
- Mój dziadek w pewnym stopniu przyczynił się jeśli nie do upadku, to w znacznej mierze do osłabienia Abwehry na odcinku frankfurckim i przepłacił to życiem - dodaje Durczak.
Scenariusz napisany przez los okazał się bardziej dramatyczny niż ten z filmowej "Stawki większej niż życie". Marciniec został stracony 1 września 1942 o godz. 4.59 w więzieniu w Berlinie. W pożegnalnym liście do rodziny, cztery godziny przed śmiercią, napisał: "Moją Ojczyznę kocham, nie mniej aniżeli Was i oddaję Jej to, co najważniejsze, moje życie".
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?