Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Puciłowski: Wróciłem ze zsyłki; łzy ojca lały mi się na plecy

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Jerzy Puciłowski: Muzeum Pamięci Sybiru to miejsce, które zawiera moje wspomnienia. Jest też pomnikiem cierpień setek tysięcy Polaków
Jerzy Puciłowski: Muzeum Pamięci Sybiru to miejsce, które zawiera moje wspomnienia. Jest też pomnikiem cierpień setek tysięcy Polaków Muzeum Pamięci Sybiru
10 lutego 1940 roku Sowieci załadowali do bydlęcych wagonów i wywieźli ponad sto tysięcy Polaków. W sumie w czasie okupacji sowieckiej lat 1939–1941 deportowano co najmniej 330 tysięcy ludzi, w tym ponad 100 tysięcy dzieci. W większości byli to Polacy, ale też przedstawiciele innych narodowości zamieszkujących ziemie wschodnie II Rzeczypospolitej. O swojej zsyłce opowiada Sybirak Jerzy Puciłowski.

10 lutego 1940 roku – jakie wspomnienia wywołuje u Pana ta data?

Jest ona związana z moimi osobistymi przeżyciami; to wtedy spotkałem się z prawdziwym sowieckim reżimem. 10 lutego 1940 roku na lekcje w mojej klasie nie przyszła jedna czwarta uczniów – był to dzień wywózki na Sybir.

To była pierwsza masowa wywózka Polaków. Do wagonów załadowano wtedy ponad 100 tysięcy osób i wywieziono w głąb Rosji lub na stepy Kazachstanu.

Tak, to była pierwsza wywózka. Druga była wiosną. W trzeciej wywieziono Żydów. Kolejna miała miejsce w przeddzień 22 czerwca, kiedy na bolszewików uderzyli Niemcy. Nad Białystok nadleciało wtedy 46 hitlerowskich samolotów; sam je liczyłem, leciały na wysokości chyba 2 tysięcy metrów, a może i niżej.

Kiedy zaczęła się II wojna światowa, był Pan nastolatkiem; mieszkał w Białymstoku. Jak wyglądało Pana życie, dzieciństwo, do czasów wojny?

Dla mnie przedwojenna Polska to był raj. Wychowałem się w wolnym kraju. W mojej rodzinie panowała patriotyczna, ciepła atmosfera. Mój ojciec w wieku 18 lat uciekł z domu, zabrał konia i przyłączył się do 21 Dywizji Piechoty Górskiej, której dowódcą była znana postać, podhalańczyk, generał inżynier Andrzej Galica. Ojciec dołączył do Galicy właśnie w okolicach Białegostoku i w zwiadzie konnym przeszedł szlak: Sokółka, Grodno, Lida, stamtąd na Mołodeczno, gdzie zastało ich już zawieszenie broni. Z kolei dziadek ze strony matki, pracował na kolei. Naczelnik stacji powiedział mu: „Tu nie zrobisz żadnej kariery. Widzę, że jesteś bardzo dobrym pracownikiem, proponuję ci wyjazd do Rosji. Tam będziesz awansował”. I to się sprawdziło: dziadek chyba 8 lat spędził w rosyjskiej Samarze. Wspominał ją jako piękny okres w swoim życiu. Gdy ojciec opowiadał o bolszewikach, dziadek nie mógł się nadziwić. Mówił: „To zupełnie inni ludzie. Bolszewizm ich odmienił”. Z tym, że ojciec, jak łatwo się domyślić, był piłsudczykiem, a dziadek był za Dmowskim.

Oj, to musiały być burzliwe dyskusje w domu.

Były! Ale moja mama umiała je uciszać.

Wyniósł Pan z domu silne wzorce patriotyczne.

No tak. To na młodego człowieka oddziaływało. 17 września 1939 roku świat się dla mnie zawalił. I to pod każdym względem.

Jak wyglądało życie pod sowiecką okupacją?

Rodzina należała do rzemieślniczej warstwy społecznej. Dziadek był piekarzem. Ojciec zajmował się tym wszystkim, co nie było z piekarstwem bezpośrednio związane: dostawami, podpisywaniem kontraktów, zakupami mąki i innych potrzebnych w piekarni detali. Chodziłem do prywatnej szkoły pani Bronisławy Woźnickiej, która mieściła się przy ulicy Warszawskiej 19, tuż obok był magistrat, który Niemcy spalili w 1944 roku. Ale przed wojną atmosfera była wspaniała. Mieliśmy własny dom, cztery pokoje.

I nagle przyszli Sowieci.

Zabrali najpierw jeden pokój, potem drugi. Mieszkali w nich oficerowie NKWD z rodzinami. Wszystko musiało być wspólne: kuchnia, łazienka. Wszy i pluskwy przychodziły do nas od nich. Inny świat. Do dziś pamiętam nazwiska tych oficerów. Pierwszym był inżynier kolejowy, Łunin, cywil. Potem już tylko wojskowi: Szybarew, Gapiejew, Usaczow. I był jeszcze jeden, którego żona była dystyngowaną, przedrewolucyjną Rosjanką. Miła kobieta, mama często z nią rozmawiała. Jeśli chodzi o stronę bytową, było strasznie. Jedliśmy raz dziennie, głównie zupę składającą się z zacierek i ziemniaków. Nasze gimnazjum Zygmunta Augusta zamknęli, a nas wyrzucili do gimnazjum Piłsudskiego na drugą zmianę. Od nowego 1940 roku otworzyli swoje dziesięciolatki. Rozpoczęła się szkolna poniewierka. Najpierw znalazłem się w I Szkole Powszechnej, stamtąd przeszedłem na Bojary, do Szkoły Powszechnej nr 10. Obok mieszkał kolega z harcerstwa, z Czarnej Dwójki, późniejszy reżyser Czesław Petelski. W szkole na ścianie wisiały portrety Stalina i Mołotowa. Wydarzyła się przykra historia, bo piłka kopnięta przez jednego z kolegów na boisku wpadła do klasy i z impetem uderzyła w Stalina, zrzucając go ze ściany. Kilka godzin później w szkole pojawiło się NKWD i zaczęły się rozmowy z uczniami. Taka wtedy panowała atmosfera.

Przed wojną w Białymstoku mieszkało około 100 tysięcy ludzi. Ale po wybuchu wojny, do miasta zjechało aż 200 tysięcy Rosjan. Dlaczego?

„Za Sowieta”, jak to się mówiło, Białystok spuchł do trzystu tysięcy mieszkańców. Podobnie stało się w krajach nadbałtyckich. Do dzisiaj na Łotwie ponad jedna czwarta mieszkańców to Rosjanie. Najechało ich więc też do Białegostoku, a podstawowe powody były dwa. Pierwszy powód – tu wierzę temu pisarzowi, którego zdaniem to Stalin przygotowywał pierwszy napad na Hitlera, stąd pchał do Białegostoku wojska. A za wojskiem przyjeżdżały rodziny. Oraz NKWD. A drugi powód to taki, że w Rosji nie było co jeść. Sklepy sprzedawały wódkę, mydło i kaszę. Żeby kupić kilogram żółtego cukru, trzeba było stać w kolejce całą noc, czego doświadczałem wiele razy, jako 13-letni chłopiec. W zeszytach nie można było pisać stalówką, bo fioletowy atrament rozlewał się i wsiąkał w ten papier pełen kłaków.

Aresztowano Pana 28 listopada 1944 roku. Jak do tego doszło?

Cofnę się do tego czasu, kiedy po uderzeniu Hitlera w czerwcu 1941 roku w Białymstoku pojawili się Niemcy. Od września organizowane były tajne komplety – to była kontynuacja nauki. Patrząc od tej strony, to był wspaniały okres naszych dzielnych nauczycieli, z których kilku zginęło, między innymi Ćwiąkała, nasz gimnazjalny nauczyciel łaciny. Potem temu gronu przewodził dyrektor Konstanty Kosiński, znana postać w Białymstoku, jego nazwiskiem nazwano jedną z ulic w mieście, był wspaniałym człowiekiem. Bodajże 2 czy trzy razy nauczyciele brani byli na zakładników. Chodząc na komplety, siłą rzeczy, z kolegami szukaliśmy kontaktów i zaciągnęliśmy się do Armii Krajowej – jako młodzieżowy pion Szarych Szeregów; tam przechodziliśmy szkolenie. Opór rósł. Liczebnie zarówno AK, jak i Szare Szeregi zwiększały się, coraz trudniej było zachować wszystkie wymogi konspiracji. W lipcu drugi raz przyszli Sowieci. Pewnego dnia obudził nas łomot w drzwi – to byli bolszewicy! I tak znaleźliśmy się na ulicy Ogrodowej 5. Trzeba było się rozebrać do naga, zaglądali we wszystkie możliwe otwory. Posadzono nas w wąskich piwnicach. Tam spędziłem ponad dwa tygodnie.

Doświadczył Pan brutalnych przesłuchań.

Jak najbardziej. Po dwóch dniach zaczęły się tak zwane doprosy, które zaczynały się po północy, a kończyły różnie, czasami białym ranem. Informacje o nas mieli doskonałe. Tym się różniła sowiecka okupacja od niemieckiej, że Niemcy przypominali ślepe koty w worku – oni musieli dopiero rozpracowywać polski ruch oporu na tym terenie; nie mieli tu żadnego wywiadu. A bolszewicy mieli wszystko rozpracowane; mieli własną, komunistyczną siatkę agentów. Przesłuchiwano mnie w pokoju na pierwszym piętrze. Okazało się, że przesłuchiwał mnie oficer z organizacji Smiersz – „Smiert’ szpionam”. On jeszcze był znośny. No, ale gdy nie odpowiadałem na pytania, zaczął się denerwować. I raz zdenerwowany zaprowadził mnie do drugiego pokoju. A tam stało dwóch innych. Zaczęli swoją robotę. Jeden uderzał pięścią, drugi przyłączył się z wiklinową trzciną. Scenariusz pytań był podobny, Pytali: „Znasz tego? Znasz tego?” Odpowiadałem: „Nie znam”. W pewnej chwili otworzyliu drzwi, w których ukazał się młody człowiek w zakrwawionym bandażu na głowie; zapytali go, czy mnie zna. Tamten kiwnął potakująco głową. Znów sprowadzono mnie piętro niżej, do przesłuchującego oficera. W końcu drugiego tygodnia załadowano mnie i innych aresztowanych do ciężarowego czarnego worona i tak znalazłem się w więzieniu, w ogólnej sali. Było nas tam ponad 40, ściśniętych, ale dobre było to, że mogliśmy się wyciągnąć, bo w piwnicach na Ogrodowej wszyscy siedzieliśmy w kucki; tam nie było miejsca, żeby się położyć. W więzieniu jednak często kończyło się tym, że „paracha” (kubeł), która stała w kącie, napełniona moczem, przewracała się i ten mocz ponad czterdziestu mężczyzn ściekał na podłogę. To będąc już w więzieniu, na jedną dobę wylądowałem też w karcerze. Kiedy z karcera wróciłem do celi, poczułem się, jak na Hawajach.

Za co Pan trafił do karceru?

Historia jest długa, opowiem pokrótce: kiedy mnie aresztowano, mama spakowała mnie w teczkę z ładnej, jasnej skóry. Włożyła tam szalik, kilka par skarpet, zapasowe kalesony, krótko mówiąc – rzeczy osobiste. W więzieniu na każdy apel, a apele były dwa razy dziennie, rano i wieczorem i trzeba było ze sobą zabierać swoje rzeczy. Zabierałem więc teczkę ze sobą. Na jednym z apeli zauważyłem, że kapitan prowadzący apel, ubrany w długi szynek, woła jednego z krasnoarmiejców. Kiedy ten podszedł, coś mu zaczął tłumaczyć, zerkając w moją stronę. Żołnierz ten podszedł do mnie, zabrał mi teczkę i – idąc tyłem do mnie - zaniósł ją temu kapitanowi. Patrzę, co się dalej dzieje – ów kapitan otwiera teczkę i nagle wyciąga z niej kawał szkła, wołając, że przygotowywałem się do ucieczki, stąd to szkło. Za to do karceru! Karcer był komórką o wymiarach metr na półtora metra z okienkiem, w którym nie było szyb. Przed wejściem, kazali się rozebrać. Zostawili mi kalesony, sweter, buty. Proszę sobie wyobrazić – druga połowa grudnia, mróz. Próbowałem w środku biegać, żeby się rozgrzać. Ale ileż można biegać w takiej przestrzeni? Siadałem więc i trząsłem się z zimna. Na szczęście na drugi dzień wieczorem zwolnili mnie.

Szkło zostało podrzucone?

Oczywiście, absolutnie! Kapitanowi zwyczajnie spodobała się moja teczka. Protestować przeciwko temu nie było można.

Kiedy nastąpiła wywózka w głąb Rosji?

Na wieczornym apelu zakomunikowano, że o godzinie 22 albo 23 będzie zbiórka. Dokładnej godziny nie pamiętam, bo zegarek, jaki miałem, straciłem już na Ogrodowej, kiedy stanęliśmy w długim, ciemnym korytarzu więziennym; kolejka posuwała się w stronę światła umieszczonego we wnęce, skąd wyprowadzano więźniów na zewnątrz. Procedura, jak zwykle; pytania o „familię, otczestwo i rażdzion”, a następnie słyszeliśmy: „prachadzi”! Na zewnątrz czekał na nas Studebaker, wchodziliśmy od tyłu, po obu stronach siedzieli żołnierze z pepeszami, a w środku siedziały już dwa szeregi więźniów z rozstawionymi nogami. Siadaliśmy w taki sam sposób, który powodował, że byliśmy unieruchomieni; nie można było wstać. Zawieziono nas na dużą stację rozrządową w Starosielcach, torowisk było tam kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt. Tam też czekały na nas wagony bydlęce, zakratowane, bez żadnych prycz. Do każdego wagonu wchodziło około 40 osób, w podłodze wycięty był otwór do czynności fizjologicznych. I tak zaczęła się nasza dziesięciodniowa wycieczka do Stalinogorska. Spaliśmy na gołej podłodze. Jednej nocy siłą musiano mnie odrywać, bo przymarzłem do podłoża. Jechaliśmy przez wspomnianą Lidę (którą ojciec podążał 20 lat wcześniej na wschód), potem przez Smoleńsk, Kaługę, Tułę.

Jak wyglądało życie na zesłaniu?

Mieliśmy jedno szczęście – to był nowo zbudowany obóz. Nie było pluskiew. Ale najpierw trafiliśmy do innego obozu – nazywanego „rassilnoje, bo z niego rozsyłano do innych obozow”. Prycze czteropiętrowe, z których wręcz kapały paciorki pluskiew. Na szczęście tam byliśmy tylko 3 dni.
300 metrów od nowego łagru stała kopalnia. Żeby zjechać na dół, trzeba było wspiąć się na wieżę, skąd winda zwoziła nas do kopalni. Kopalnia nie była głęboka; węgiel był byle jaki, trochę lepszy od brunatnego, a dużo gorszy od kamiennego. Ale kopalnia była mokra – część chodników znajdowała się pod jeziorem. Co kilka miesięcy następowała powódź. W jednej z nich brałem udział. Nadziałem się podczas niej na drut, który mało mi oka nie wyszarpał. Znak został do dziś.
W łagrze zachorowałem też na wysiękowe zapalenie opłucnej. Przez trzy tygodnie byłem zwolniony od pracy w kopalni. Praca tam to była zupełna makabra. Morderczy wysiłek dla 17-letniego chłopca, nieznającego prawdziwej fizycznej pracy. Poza pracą w kopalni mieliśmy jeszcze obowiązek 4-godzinnej pracy na terenie obozu. Zaś w okresie letnim, w okresie żniw i później wykopek, brano nas do kołchozów i sowchozów. Nie da się opisać tego, jak wyglądał kołchoz. Nędza niewyobrażalna. Z kolei za posiłek służyła nam bałanda i dwie stołowe łyżki kaszy.

Co to była bałanda?

Zupa gotowana na byle czym. Ci, którzy umieli kosić, kosili trawę, ładowali ją na płachty i przynosili do obozu. Nieśliśmy je do kuchni i wrzucaliśmy do kotła. Z tego gotowało się zupę, z której najpierw trzeba było powybierać z kociołka zdrewniałe łodygi stepowych burzanów. Ciecz po ugotowaniu miała kolor brązowy, a smaku nie miała żadnego. Jeden plus bałandy to, że była ciepła.

Wojna skończyła się w maju 1945 roku, ale pierwszy transport do Polski wyjechał z obozu dopiero we wrześniu. Pan się w nim nie znalazł.

Niestety, nie załapałem się. Wtedy opadły nas czarne myśli. Szczególnie, że wśród tych, którzy zostali, a było nas około pięćdziesięciu, byli głównie oficerowie, tacy ludzie jak, brat generała Czesława Młota-Fijałkowskiego, major, awansowany później na podpułkownika, następnie szereg oficerów z partyzantki wileńskiej, od „Wilka” Krzyżanowskiego; był też wspaniały człowiek, mój towarzysz, partyzant Eugeniusz Kudzilanko, pseudonim Orzeł (którego później, w 1946 roku w maju komuniści powiesili w ubeckim więzieniu, na rogu ulicy Mickiewicza i Świętojańskiej. Wyroki wtedy wydawano taśmowo). Byliśmy przekonani, że czeka nas powtórka z Katynia, że zbierają nas z różnych obozów. Po jakimś czasie usłyszeliśmy, że przechodzimy do innego obozu. Pogonili nas pieszo dalej, do obozu jednego z największych kombinatów budowlanych, gdzie był tartak. Tam praca była już do zniesienia. No i było drewno, można było palić ogniska i się ogrzewać.

Tuż przed Bożym Narodzeniem dowiedział się Pan, że jest na liście do transportu do Polski?

To było dokładnie w wigilię Bożego Narodzenia. Komendant obozu przeczytał listę tych, którzy następnego dnia wyjadą „w Polszu”. Usłyszałem swoje nazwisko.

Co Pan wtedy poczuł?

Coś całkiem odwrotnego od tego, co poczułem ponad rok wcześniej, 28 listopada, kiedy mnie aresztowali. Nie da się opisać… Jechaliśmy przez Terespol, do Białej Podlaski. Tam przygotowano nam spanie w szkołach, na podłogach, na snopkach słomy. Jedzenie było niebiańskie – głównie z paczek amerykańskich. Taką paczkę – jedną na dwóch – dali nam potem na drogę do Białegostoku. Ale najpierw musiała być wizyta w naszym UB, tam otrzymaliśmy dokumenty ze zdjęciem, to zaświadczenie służyło za bilet kolejowy. Tam też przekazywano nasze teczki, które później, gdy zapisywałem się do Związku Sybiraków, znalazłem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Z Białej Podlaski już pociągiem osobowym, do niemożliwości zapełnionym, wylądowaliśmy na dworcu wschodnim w Warszawie. Wszędzie gruzy, ale Praga tętniła życiem, handlem. Nigdy wcześniej nie byłem w Warszawie, więc mostem wysokowodnym, drewnianym, który wychodził na Karową, przez Ogród Saski doszliśmy do Placu za Żelazną Bramą i wróciliśmy na Pragę i z dworca Wileńskiego via Łomża pojechaliśmy do Białegostoku.

Jak powitała Pana rodzina?

Dziadkowie mieszkali bliżej dworca. Dziadek się trzymał, ale babcia płakała. Nacałowaliśmy się, naobejmowaliśmy. Ruszyłem do rodzinnego domu. Matka oniemiała. Od razu wsadziła mnie do wanny. Wrócił ojciec, objął mnie mokrego jeszcze. I płakał. Łzy ojca lały mi się na plecy.

Co było najtrudniejsze w sowieckim obozie?

Fizycznie czułem się w obozie bardzo źle. Już mówiłem – praca tam była zupełną katorgą. Po latach doszedłem do smutnego wniosku, że ludzie, którzy dzięki sprytowi dostawali w łagrach, czy to sowieckich czy hitlerowskich, jakieś funkcje, przeżywali i to całkiem nieźle obozowe warunki. Mieli nieporównywalnie większe szanse przeżycia. Poza tym ludzie ze wsi byli bardziej sprawni fizycznie.

Kiedy był Pan dzieckiem, to marzył, by zostać marynarzem. Co zostało z tych marzeń?

Marynarzem nie zostałem. Wróciłem do szkoły, do gimnazjum dla dorosłych, zdałem maturę. Potem skończyłem SGH, poszedłem do pracy. Pierwsza praca była pracą marzeń, w Przedsiębiorstwie Handlu Zagranicznego CIECH. Pracowałem rok. Zarobki okropne, warunki okropne. Potem pracowałem w różnych miejscach, w końcu przeszedłem do Przedsiębiorstwa Handlu Zagranicznego CEKOP. Dzięki temu, że znałem cztery języki obce, towarzyszyłem często dyrektorowi w podróżach zagranicznych. Miałem okazję pracować w biurze radcy prawnego w Pakistanie, w Karachi. Potem, mimo że cały czas byłem bezpartyjny, współpracowałem przy budowie kompletnych obiektów za granicą.

Marynarzem Pan nie został, ale też zwiedził świat.

To prawda, trochę go zwiedziłem.

17 września 2021 roku w Białymstoku zostało otwarte Muzeum Pamięci Sybiru. Czym dla Pana jest to miejsce?

W tym muzeum wisi też mój krzyżyk, który zrobiłem z prawołoki, czyli z drutu aluminiowego, bo kopalnia, z uwagi na olbrzymią wilgoć nie mogła mieć sieci z gołego drutu o napięciu wyższym niż 10 czy 12 wolt. Kradliśmy ten drut, robiliśmy z niego grzebyki, a co zdolniejsi to i medaliki, krzyżyki. Takiego grzebyka używałem chyba przez rok; strasznie wyrywał włosy. Jeśli więc pyta mnie pani o Muzeum Pamięci Sybiru, to jest to miejsce, które zawiera moje wspomnienia. Jest też pomnikiem cierpień setek tysięcy Polaków. Ale jest też świadectwem, że ruch oporu nie był tylko w Warszawie. Walczyliśmy w całej Polsce. Na przykład na cmentarzu na Grabówce leży kilkadziesiąt tysięcy rozstrzelanych przez Niemców, a wśród nich mój kolega z tajnych kompletów Tadek Żongołowicz, który na rozstrzelanie szedł o kulach. Takich „Grabówek” jest na Podlasiu więcej. Nie zapominając o 50 tysiącach żołnierzy AK, wywiezionych w 44 roku na wschód, do łagrów.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jerzy Puciłowski: Wróciłem ze zsyłki; łzy ojca lały mi się na plecy - Portal i.pl

Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska