Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kazimierz Marcinkiewicz. Premier, o którym wszyscy chcieliby zapomnieć

Robert Bagiński
02.06.2021 warszawa ulica aleje jerozolimskie 65/79 champions sports bar gala collins charity fight night scianka nz  kazimierz marcinkiewicz fot. szymon starnawski / polska press
02.06.2021 warszawa ulica aleje jerozolimskie 65/79 champions sports bar gala collins charity fight night scianka nz kazimierz marcinkiewicz fot. szymon starnawski / polska press Szymon Starnawski
Polityczną karierę zaczął na prawicy. Była tam głęboka religijność, przywiązanie do rodziny oraz wartości patriotyczne. Dziś nikt tam na niego nie czeka. Podobnie zresztą jak w rodzinnym Gorzowie, do którego przyjeżdża rzadko i niechętnie. Nie jest nikomu i do niczego potrzebny

Kilkanaście lat temu był u szczytu politycznej formy, łechtając przy tym wyobraźnię mieszkańców Lubuskiego, a szczególnie Gorzowa, że oto chłopak z prowincji też może zostać premierem. Dziś epatuje już tylko formą fizyczną. Podobno każdy polityk powinien chcieć być premierem. W tym kontekście i w odniesieniu do byłego szefa rządu Kazimierza Marcinkiewicza, prawdziwa jest teza, że najgorsze bywają te marzenia, które się spełniają.

Bardziej niż statusem byłego premiera, cieszy się dziś rolą celebryty. Ale tu również jest problem, bo nie wiadomo, kim jest, a nawet czym się zajmuje i z czego żyje. Wiadomo za to, kim był i w co wierzył, zanim stał się niewolnikiem tabloidów i portali społecznościowych.

Premier na gapę

"Bóg ma ogromne poczucie humoru" - pisał ks. prof. Józef Tischner. Tak też należy interpretować dzień, w którym ogłoszono, że Marcinkiewicz będzie premierem. Był rok 2005, a gorzowianie uwielbiali każdą opowieść zaczynającą się od formułki: „nasz człowiek w Warszawie”. A co dopiero „premier z Gorzowa” - to zaspokajało próżność nawet najbardziej wymagających. Problem w tym, że szefem rządu Marcinkiewicz nie został dlatego, że był najlepszy, ale wręcz przeciwnie - wydawał się postacią bezbarwną, nudną i łatwo sterowalną, a w dodatku nie posiadał żadnego zaplecza. Był więc w fotelu premiera pasażerem na gapę, co szybko zweryfikowało życie.

„Kaz” - bo tak mówili do niego koledzy, a później zwracała się do niego w ten sposób druga żona Isabel, pierwsze polityczne szlify zdobywał w Gorzowie; najpierw w duszpasterstwie akademickim i radzie miasta, a następnie jako współzałożyciel Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego.

Pierwszą poważną funkcją państwową, którą pełnił, była posada kuratora oświaty w województwie gorzowskim. Nie krył się z apetytem na ręczne sterowanie, a pożary gasił najczęściej benzyną. Harcerzom nakazał wybudować nad morzem ołtarz polowy, dyscyplinował nauczycieli, a dyrektorów wymieniał jak rękawiczki. Po jednej z takich dymisji w Gorzowie rozpoczął się uliczny protest uczniów, uczestnicy oczekiwali przywrócenia zwolnionego dyrektora. Nie mniej radykalny był w stosunku do własnych dzieci. Na łamach diecezjalnego miesięcznika „Aspekty” chwalił się, że pozwala dzieciom czytać młodzieżowe pisma, ale najpierw wyrywa z nich pikantne strony.

Konserwatywnych deklaracji i oświadczeń składał wtedy bez liku, szczególnie w kościołach i na spotkaniach z organizacjami katolickimi. Kartą przywiązania do rodziny grał również w kolejnych kampaniach wyborczych.

Tnij kłosy wysoko rosnące

Marcinkiewicz uwierzył, że jest świetny, a przynależność do Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego pomogła mu w wejściu do wielkiej polityki, został wiceministrem edukacji narodowej.

Miałem być ministrem, ale obmyślono sobie, że powinien nim zostać profesor - napisał w książce pt. „Pracowitość i uczciwość w polityce”.

Jego misja była krótka i bardzo tajna, trwała niespełna rok, a efektów pracy nikt nie zna; rząd Hanny Suchockiej upadł, a Marcinkiewicz musiał wrócić do rodzinnego miasta. Tu mocno trzymał lejce władzy po prawej stronie sceny politycznej. Zahartowany krótką karierą w rządzie, zgodnie z zasadą, że wśród ślepców jednooki jest królem, rozdawał karty w samorządzie i czekał na lepsze czasy, by wrócić do Warszawy. Dbał o to, aby zasada: tnij kłosy wysoko rosnące, obowiązywała. Nie pozwalał nikomu wyrosnąć zbyt wysoko.

Podstawiony koń

Polityczna flauta nie trwała długo, a wiatr w żagle zaczął wiać wraz z powstaniem Akcji Wyborczej Solidarność, której ZChN był częścią składową. Obecność Marcinkiewicza na sejmowych listach wcale nie była oczywista, bo wśród związkowców z Solidarności miał wizerunek cynicznego gracza i bezwzględnego drapieżnika. We wrześniu 1997 roku z przytupem wszedł do Sejmu i rozpoczął przygodę z dużą polityką.

Pierwszy raz w kancelarii premiera pojawił się w roli szefa doradców politycznych premiera Jerzego Buzka. Rządowa posada, to był koń, którego mu podstawiono, ale jego wizja realnego wpływania na politykę ówczesnego premiera była mocno na wyrost. Funkcje pełnił niecały rok, ale z każdym miesiącem dorzucał do pieca.

Ludzie inteligentni ewakuują się póki jest jeszcze na to czas - rzucił na odchodne, dając do zrozumienia, że bliskie relacje premiera i jednej z jego minister uniemożliwiają mu dalszą pracę.

Wprawił przy okazji w konsternację grupę dziennikarzy, których zaprosił do swojego gabinetu, by wyjaśnić powody dymisji. A były to czasy, kiedy media jeszcze nie zajmowały się sprawami obyczajowymi polityków. Zaś Marcinkiewicz na pytanie o powody, dla których opuszcza rząd, odparł krótko: „pani Teresa Kamińska jest piękną kobietą”, sugerując tym samym jej zbyt bliskie związki z ówczesnym premierem Jerzym Buzkiem. Dziennikarze wręcz osłupieli.

Brutalny inkwizytor

Mniej więcej w tym samym czasie poniósł dotkliwą porażkę w swoim „mateczniku”. Pierwszym wojewodą lubuskim nowo powstałego województwa nie został jego protegowany z ZChN Waldemar Flugel, ale młody i ambitny prawnik z Warszawy Jan Majchrowski. To była pigułka, której połykać nie zamierzał. Może dlatego, że nowy wojewoda zapowiedział likwidację lokalnych koterii i biznesowych powiązań polityków.

Wojewoda szkodzi AWS w Lubuskiem - ogłosił Marcinkiewicz. W rzeczywistości Majchrowski zaszkodził głównie jemu i jego rodzinie.

Na światło dzienne wyszła afera, w której niemałą rolę odegrał brat późniejszego premiera - Mirosław Marcinkiewicz. Okazało się, że tuż przed likwidacją województwa gorzowskiego i powołaniem lubuskiego, niewielkie stowarzyszenie założone przez partyjnych kolegów otrzymało od Skarbu Państwa sporo wartościowego majątku. Dziwnym trafem z Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska, gdzie szefem rady nadzorczej był właśnie brat Kazimierza Marcinkiewicza, pełniący też funkcję dyrektora generalnego w urzędzie wojewódzkim. Posadę szybko stracił, a kontrolerzy z Warszawy potwierdzili, że była to decyzja słuszna.

To był moment, w którym poseł Marcinkiewicz zmienił się w brutalnego inkwizytora, traktującego wojewodę Majchrowskiego jako osobistego wroga.

Poseł Marcinkiewicz, poprzez nieuzasadnione ataki na wojewodę lubuskiego, powoduje rozłam w szeregach AWS - napisali w liście do premiera i szefa AWS Mariana Krzaklewskiego liderzy tej formacji w Lubuskiem.

Majchrowski ostatecznie posadę stracił, ale na każdym kroku potwierdzało się, że za prezentowaną przez Marcinkiewicza konserwatywną ortodoksją, kryły się motywacje czysto merkantylne. Dziennikarze radia RMF FM prześwietlili jego oświadczenie majątkowe za 2001 r. i okazało się, że nie wpisał tam 36 tysięcy, które zarobił jako doradca Towarzystwa Emerytalnego HMC, gdzie prezesem był partyjny kolega z Gorzowa Zbigniew Pusz.

Sporo o przyszłym premierze w tamtym czasie pokazały tzw. taśmy prawdy z gorzowskiego ratusza. Potajemnie ktoś nagrał rozmowę prezydenta Gorzowa z innym jego bratem - Arkadiuszem, a konwersacja dotyczyła prywatnych interesów i wsparcia w wykupie atrakcyjnych nieruchomości.

Tak, będę to robił z braćmi. Kaziu jest tutaj mocno zaangażowany, ale chce też nam sprowadzić jakiś kapitał - mówił ówczesny szef klubu PiS w radzie miasta, za co nie znalazł się już na listach wyborczych.

Podobnych „kwiatków” było więcej. Tygodnik „Wprost” ujawnił, że biznesmen Jan Łuczak pożyczał Kazimierzowi Marcinkiewiczowi pieniądze, a nawet opłacał rodzinie zimowe ferie w szwajcarskim kurorcie Zermatt. W tle znów pojawiali się bracia, którzy mieli być gwarantem jego uczciwości.

"Yes, yes, yes"

Można powiedzieć, że utrata przez AWS władzy była dla Marcinkiewicza okresem, w którym łapał drugi oddech. Znów wyczuł, kiedy się ewakuować, by nie wziąć politycznego kursu na górę lodową. Współtworzył Przymierze Prawicy, które szybko połączyło się z Prawem i Sprawiedliwością. Wszystko zwiastowało nowy etap w polityce. On sam zaszył się w sejmowych gabinetach, aby doczekać tych lepszych czasów. Te nadeszły 27 września 2005 roku, gdy wskutek splotu różnych okoliczności, prezes PiS Jarosław Kaczyński oficjalnie namaścił go na premiera. Pomysł był tyleż banalny, co genialny: Marcinkiewicz miał zagwarantować szybkie powołanie rządu z udziałem Platformy Obywatelskiej, a przez samego prezesa PiS określony został mianem polityka „mającego doskonałe kontakty z biznesem”.

Okres urzędowania jest powszechnie znany, choć dokonań premiera Marcinkiewicza trzeba szukać ze świeczką w ręku. Lawina PR-u, jaka zalała polską politykę, była ogromna. Niewiele jest mądrych słów z tamtego okresu, ale dwa zapisały się w annałach: „Yes, Yes, Yes” - po zakończonych negocjacjach unijnego budżetu. A także: „Ci, jak tam, cieniasy” - to o Platformie Obywatelskiej i powołanym przez nią gabinecie cieni. Niewiele jak na szefa rządu, ale też nikt więcej nie oczekiwał.

Jeśli teza Karola Marksa, że „byt tworzy świadomość” spełniła się w jego przypadku choć trochę, to tylko w tym sensie, że cała Polska obserwowała dramat człowieka, postawionego na stanowisku, które mocno go przerosło.

Medialny humbug

Nie odróżniał spraw ważnych od błahych, strategicznych od zupełnie nieistotnych. Skupił się więc na PR-e i drobiazgach, które robiły słupki poparcia. Sam Marcinkiewicz opowiedział o tym okresie w jednej z gorzowskich telewizji w czerwcu br.

Te dziewięć miesięcy bycia premierem, to były najlepsze miesiące mojego życia - mówił w rozmowie z Małgorzatą Kocik.

Fakty są takie, że celebrycki styl sprawowania funkcji przez Marcinkiewicza nie był czymś, co elektoratowi PiS mogło się podobać, ale trudno było nie kryć radości z faktu, że to właśnie premier z nominacji prawicy, winduje partii sondaże w górę. Był trochę jak ten chłop, co wiecznie spał, ale wszystko mu rosło. Trzeba się mocno nagimnastykować, by wśród dziewięciu miesięcy jego urzędowania znaleźć choć jeden prawdziwy sukces. Taki, który nie byłby medialnym humbugiem, wydmuszką lub PR-owym zagraniem. Specjaliści do dzisiaj głowią się nad tym, co było przyczyną jego popularności, bo z pewnością nie sukcesy w roli premiera.

Jego dymisja nie wywołała większych emocji w rodzinnym mieście, bo przez mieszkańców postrzegany był jako ktoś, komu miasto niczego nie zawdzięcza i nie ma w tym krzty kłamstwa.

Niezapracowane prezenty

Kop z rządowego fotela nie był bolesny, gdyż zjeżdżając z wysokiego piętra, załapał się na karuzelę stanowisk, w których nie musiał się specjalnie wykazywać. Najpierw został p.o. prezydenta Warszawy - co miało być trampoliną do wygranych wyborów samorządowych, ale okazało się niewypałem, a potem otrzymał intratną posadę w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie. To były prezenty od partii, którą zaczynał już podszczypywać i na które raczej nie zapracował.

Londyńskie City uderzyło mu do głowy. Wtedy też zrodził się Marcinkiewicz, którego znamy do dzisiaj - jeszcze więcej formy i jeszcze mniej treści.

Kiedy się wkurzył na PiS? Teoretycznie wszyscy wiedzą - gdy partia straciła władzę, a on sam szukał dla siebie miejsca w Platformie Obywatelskiej. Dzisiaj widzi to inaczej.

To się zaczęło wtedy, gdy PiS zaczął wykorzystywać władzę do własnych prywatnych celów, a nie do zmieniania Polski - mówił w czerwcu br.

Takie postawienie sprawy wiedzie do konkluzji, że partie mają prawo wykorzystywać władzę do obsadzania stanowisk swoimi ludźmi, ale pod warunkiem, że w zasobach kadrowych jest Marcinkiewicz.

Ten zmienił się nie do poznania, był już innym Marcinkiewiczem niż dawniej. Jeszcze akcentował swój konserwatyzm, ale nacisk kładł na prezentowanie się jako światowiec, który jest obyty w biznesie i rozumie świat. Nie przypominał już swoich dawnych kolegów z gorzowskiego ZChN-u Roberta Kuraszkiewicza, Marka Jurka czy Dariusza Sobkowa.

...wiekopomna chwila.

I nadszedł ten dzień. Były premier ogłosił, że się zakochał i poprosił swoją wybrankę o rękę. Dla Isabel, której imię poznała cała Polska, kompletnie stracił głowę.

Nie pomogły prośby dawnego przewodnika duchowego ks. Witolda Andrzejewskiego, który na łamach jednego z tabloidów apelował:

Kaziu, przyjdź do mnie i ratuj małżeństwo!

Były duszpasterz akademicki i legendarny kapelan Solidarności apelował, by Marcinkiewicz nie pozostawiał ciężko chorej żony z czwórką dzieci, ale szybko naprawił błąd, póki jest na to czas. Grochem o ścianę. Szybko się rozwiódł, a fotorelacja z potajemnego ślubu w Hiszpanii pojawiła się w magazynie „Viva”. Dobra passa w kontaktach z mediami skończyła się wraz z małżeńskim kryzysem. Zamiast słodkich zdjęć w tabloidach zaczęły się pojawiać niedyskrecje, szczegóły konfliktów oraz przebieg rozwodu i walki o alimenty.

Wszystko mogło się jeszcze zakończyć w stylu glamour, ale czarę goryczy przelał filmik byłej już żony, gdy na wpół goły Marcinkiewicz siedział na toalecie, prawiąc jej przez uchylone drzwi kazania:

Idź do pracy, zajmij się jakąkolwiek robotą!

To był cios poniżej pasa, ale też prawdziwy nokaut, po którym trudno było odbierać byłego premiera poważnie.

Telefony do 80 z pierwszej 100 Forbes'a

Jednak się nie poddawał, a do polityki wciąż go ciągnęło. Pod koniec 2018 roku gruchnęła wieść, że pomocną dłoń wyciągnęła do niego Platforma Obywatelska, a Marcinkiewicz będzie jednym z kandydatów partii do Parlamentu Europejskiego.
To miał być nie tylko come back, ale również ustabilizowanie jego sytuacji finansowej. Z alimentami dla dzieci i dwóch byłych żon, popadł w kłopoty finansowe. I właśnie one były źródłem kolejnej porażki. Na jaw wyszły ogromne zaległości w spłacie alimentów, a Platforma Obywatelska szybko się od niego odcięła. - To był cios poniżej pasa, ale też prawdziwy nokaut, po którym trudno było odbierać byłego premiera poważnie.

Nie ma tematu, jeśli chodzi o Marcinkiewicza - uciął temat ówczesny wiceszef partii Borys Budka.

Zarzut był klarowny: nie można mówić o praworządności, a samemu lekceważyć prawa w kwestii płacenia alimentów.

I na tym byłby koniec, ale Kazimierz Marcinkiewicz nie daje o sobie zapomnieć. Lubuszanie przyglądali się temu z daleka. Wiedzieli, że nie zdał egzaminu jako premier, trudno było oczekiwać, że człowiek od zabawy i ze zdjęć z dyskotek oraz modnych klubów, zda egzamin poza polityką. Kiedyś chwalił się, że ma numery telefonów do 80 osób z pierwszej setki „Forbesa”; nie wiadomo czy jeszcze ktokolwiek odbiera.

Marcinkiewicz nie ma szans na powrót do wielkiej polityki, problemem mogłoby być nawet zafunkcjonowanie w tej regionalnej w Lubuskiem. Nikt poważny nie prosi go o wywiad dotyczący spraw krajowych czy geopolityki, co jest udziałem innych byłych premierów. Co więcej, jest byłym premierem, o którym wszyscy chcieliby zapomnieć.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska