- Co się dzieje z tą służbą zdrowia? Przerzucają nas jak worki ziemniaków, od jednego fachowca do drugiego, odsuwając od siebie odpowiedzialność - skarżą się pacjenci. Oto kilka bulwersujących przypadków tylko z tego roku. Danuta Grzegorczyk cierpi na zespół Downa, od dzieciństwa ma wadę serca, a od stycznia zaczęła się skarżyć się na bóle głowy.
- Lekarz rodzinny twierdził, że to przeziębienie, a ona dostawała przykurczy, wymiotowała, miała drgawki, mdlała, nie jadła, nie przyjmowała płynów. Kilka razy wzywaliśmy pogotowie. Lekarze podawali silne leki przeciwbólowe, które niewiele pomagały - wspomina jej siostra Urszula Głowacka. Po kolejnym zasłabnięciu 21 stycznia panią Danutę odwieziono na szpitalny oddział ratunkowy 105. Szpitala Wojskowego w Żarach.
- Liczyłam, że kompleksowo zbadają Danusię - opowiada Głowacka - Gdy zasugerowałam zrobienie tomografu, lekarz spojrzał na nas z politowaniem i stwierdził, że jego też czasem boli głowa.
Kobietę wypisano ze szpitala jeszcze tego samego dnia. W rozpoznaniu wpisano infekcję górnych dróg oddechowych. Dwa tygodnie później Danuta przeszła zabieg wycięcia krwiaka mózgu! Wykryli go lekarze ze szpitala w Bytomiu. - Oni od razu zrobili prześwietlenie. Tłumaczyli nam, że krwiak był "przenoszony" - mówi Urszula Głowacka.
Dziś Danuta czuje się świetnie: mówi, samodzielnie chodzi i nabiera sił. - Jeśli w danym dniu podczas badania nie stwierdzono objawów krwiaka podtwardówkowego, to z pewnością go tam nie było. Wykrycie go po kilkunastu dniach przemawia raczej za późniejszym urazem głowy - twierdzi Justyna Wróbel, rzeczniczka żarskiego szpitala. Rodziny Danuty to nie przekonuje: w piątek złożyła doniesienie w prokuraturze.
W Magazynie "GL" z 16 -17 lutego opisaliśmy niemal identyczny przypadek Jolanty Józefowicz. W szpitalu w Słubicach nie zrobiono jej nawet tomografii głowy, choć po zasłabnięciu przywiozło ją pogotowie. Dostała leki na zbicie ciśnienia, a nazajutrz wypisano ją do domu. Po dwóch dniach zasłabła ponownie - tyle że we Frankfurcie.
W niemieckim szpitalu lekarze rozpoznali tętniaka mózgu. Od razu trafiła na stół, operacja się udała. Mimo to szef słubickiego szpitala Zygmunt Baś utrzymuje, że nie było podstaw do tomografii, a pacjentka była w dobrym stanie...
Pacjentom puszczają nerwy
Krzysztof Skaskiewicz z Sulechowa od dwóch lat usiłuje pomóc ciężko chorej 66-letniej kuzynce. Twierdzi, że sulechowscy lekarze nie potrafili postawić jej celnej diagnozy, mimo że miała 50 wyników badań z różnych miejsc.
- W gorzowskim szpitalu po jednej wizycie znaleziono szpiczaka, nowotwór układu krwionośnego. Powiedziano nam, że z tymi wynikami w ręku diagnozę postawiłby student pierwszego roku medycyny - mówi Skaskiewicz.
Mariusz Witczak, ordynator oddziału wewnętrznego sulechowskiej lecznicy, informuje jedynie, że pacjentka w szpitalu była tylko raz, od 28 grudnia do 2 stycznia 2013 r. i "została wyprowadzona z trudnej sytuacji zdrowotnej".
Pacjentom i ich rodzinom puszczają nerwy. Efektem tego są skargi do Narodowego Funduszu Zdrowia, izb lekarskich, a nawet donosy do prokuratur. Co na to przedstawiciele służby zdrowia? Piotr Dorocki, po. rzecznika odpowiedzialności zawodowej przy Okręgowej Izbie lekarskiej w Zielonej Górze, przyznaje, że w ubiegłym roku trafiło tam 66 skarg.
- Ich spektrum jest szerokie, bo chodzi np. o śmierć w wyniku zaniedbań w diagnostyce, ale też o niewłaściwe odezwania się do chorego - mówi. Pięć spraw znalazło finał w sądzie, wiele jeszcze jest w toku. Sylwia Malcher - Nowak z NFZ wyjaśnia, że fundusz rozpatruje wyłącznie roszczenia dotyczące łamania umowy między funduszem a świadczeniodawcą.
Lekarze rodzinni zasłaniają się brakiem dostępności do podstawowych badań, długim czasem oczekiwań na diagnostykę i "dla dobra chorych" kierują ich do szpitali. Ewa Supek, pielęgniarka ze szpitalnego oddziału ratunkowego w Zielonej Górze uważa, że system wymaga reformy.
- SOR-y są przeładowane pacjentami, których lekarze rodzinni odsyłają np. z zaparciami. Pamiętam przypadek skierowania pacjenta z rozpoznaniem złamania kręgosłupa, który... przyszedł na oddział pieszo. U nas pierwszeństwo mają pacjenci z nagłymi zachorowaniami, zagrażającymi życiu. To zaledwie co trzeci pacjent, który do nas trafia. Pozostałymi powinni zajmować się lekarze rodzinni - mówi Supek.
J. Wróbel twierdzi, że połowa pacjentów trafiających na szpitalny oddział ratunkowy w Żarach kwalifikowała się do leczenia ambulatoryjnego. - System wymaga reformy - mówi E. Supek, pielęgniarka oddziałowa.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?