Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Mierzwiński: Najważniejsza jest żona. Później siatkówka i kino

Jakub Lesiński, 68 324 88 69, [email protected]
Marek Mierzwiński ma 45 lat. Od 2010 roku związany z Zawiszą Sulechów, z którym awansował do pierwszej ligi, a niedawno wygrał te rozgrywki. Wcześniej prowadził m.in. Piasta Szczecin, Energę Gedanię Gdańsk, KS Murowana Goślina oraz był trenerem reprezentacji Polski w siatkówce plażowej.
Marek Mierzwiński ma 45 lat. Od 2010 roku związany z Zawiszą Sulechów, z którym awansował do pierwszej ligi, a niedawno wygrał te rozgrywki. Wcześniej prowadził m.in. Piasta Szczecin, Energę Gedanię Gdańsk, KS Murowana Goślina oraz był trenerem reprezentacji Polski w siatkówce plażowej. Tomasz Gawałkiewicz
- Jak kobieta jest lepiej przygotowania do pojedynku, nie tylko mentalnie i fizycznie, ale również jeżeli chodzi o sam wygląd, to ma przewagę psychologiczną. Takie szczegóły działają pozytywnie. My, mężczyźni pewnie nigdy tego nie zrozumiemy - tłumaczy trener mistrzyń pierwszej ligi z Sulechowa.

Jak długo pan grał?
- Osiem, może dziewięć lat. Pochodzę z małego miasteczka, Drawska Pomorskiego. Wówczas był zupełnie inny system rozgrywek, rywalizowaliśmy chyba w czwartej lidze, czyli odpowiedniku obecnej trzeciej. Moja przygoda z czynnymi występami na boisku dobiegła końca wraz z ukończeniem szkoły średniej. Wyjechałem do Szczecina, gdzie dalej kontynuowałem naukę.

Skąd pomysł, aby zająć się szkoleniem?
- Dość szybko, bo już w 1991 roku zacząłem pracować w szkole. W związku z tym, że w Szczecinie nie było klubów, w których mogłem grać, postanowiłem spróbować się w trenerce. Chciałem rozładować nadmiar energii. Już w pierwszym roku dostałem zespół żeński i tak już właściwie zostałem przy siatkówce kobiecej. Chociaż sporadycznie też prowadziłem drużyny męskie.

Jedni trenerzy specjalizują się tylko w pracy z młodzieżą, inni z kobietami, albo mężczyznami. Pan jest takim uniwersalnym szkoleniowcem?
- Myślę, że raczej tak. Przez większość mojej kariery pracowałem z młodymi. Pod moim okiem dziewczęta zdobyły mistrzostwo Polski juniorek i drugie miejsce wśród kadetek. Bardzo długo zajmowałem się siatkówką plażową. To moja miłość. Osiągnęliśmy mnóstwo medali na krajowej arenie, w tym kilka złotych, w każdej kategorii wiekowej. Dostrzegł to PZPS i mianowano mnie trenerem kadry narodowej. Wspominałem już o mojej pracy z mężczyznami. Do tego również seniorki. Można więc powiedzieć, że pracowałem wszędzie i jestem w stanie podjąć się każdego zadania. Teraz prowadzę także chłopców z szóstej klasy sulechowskiej podstawówki. Awansowaliśmy do ogólnopolskiego finału w mini siatkówce oraz świętowaliśmy mistrzostwo województwa szkół.

Jakie są różnice w trenowaniu kobiet i mężczyzn?
- Znaczne. Praca z paniami wymaga większej cierpliwości. Panowie z kolei dużo łatwiej i szybciej przystawiają pewne zadania. Wynika to tylko i wyłącznie z naszych różnic fizjologicznych. Z drugiej strony praca z dziewczynami jest dużo bardziej wdzięczniejsza.

A jeżeli chodzi o samą grę?
- Siatkówka męska jest bardziej szybsza, siłowa. Akcje trwają około dziesięciu sekund. U pań szacunkowo o osiem więcej. Samych wymian jest też sporo. Umówmy się, że przyjemniejsza dla oka jest rywalizacja żeńska. Piękne dziewczyny, wysportowane, w wielu przypadkach szczupłe i wysokie. Mówimy więc o elemencie estetycznym. Natomiast jeżeli ktoś chce poczuć taką prawdziwą adrenalinę, sporą dawkę emocji i odrobinę agresji, to takie będą mecze pomiędzy panami.

Prowadził pan żeńskie zespoły, począwszy od ekstraklasy, aż do drugiej ligi. Jaka jest specyfika pracy w tych rozgrywkach?
- Często są różnice w wyszkoleniu technicznym, umiejętnościach, ale także przyzwyczajeniach. Trzeba pamiętać, że im niższa liga to grają tam zawodniczki z mniejszym doświadczeniem. One bardzo chętnie i odważnie chłoną styl narzucony przez trenera. Z kolei wyżej ma się do czynienia w wielu przypadkach z ukształtowanymi siatkarkami. Trzeba znaleźć wspólny język, kontynuować i rozwijać ich atuty. Muszą być przygotowane na wielu płaszczyznach, także mentalnie. Do tego dochodzi spora dbałość o szczegóły, do których nie przywiązuje się aż takiej wagi na niższym poziomie. Tam dominuje technika i motoryka.

Kiedyś powiedział pan, że siatkówka to pana pasja i praca. Co bardziej?
- Myślę, że jedno i drugie. Gdyby to była sama pasja to bym z tego nie wyżył. Udało się, że robię to, co kocham i jeszcze mam szansę, że na podstawie ciężkiej pracy mogę funkcjonować tak, jakbym chciał i jak sobie wcześniej wymarzyłem. Starałem się o to ładnych kilkanaście lat, aby dość do obecnego poziomu.

Jest pan przesądny?
- Mam taką koszulkę, którą zakładam na każde spotkanie. Jest ze mną w zasadzie od czterech lat, jak pracuję w Sulechowie. To taki mój talizman. Oczywiście nie przesadzam. Jednak kiedy zadam sobie pytanie po porażce: "czy czegoś nie zrobiłem?", a nie miałbym tego elementu garderoby, to bym sobie tego nie darował.

Ma pan swoją ulubioną siatkarkę?
- W żaden sposób nie wyróżniam zawodniczek, uciekam od tego. Dla mnie najważniejszy jest zespół. Czasem dana osoba bardziej lub mniej pasuje do drużyny, natomiast wynik jest zależny od działania wielu czynników. Na ich czele swoją właśnie dziewczyny. Ani działacz, ani trener, albo fizjoterapeuta nie wejdzie przecież na boisko i nie zdobędzie punktów.
Trener Andrzej Niemczyk zdradził kiedyś, że wymagał od swoich podopiecznych robienia makijażu na mecze. To naprawdę ma znaczenie?
- Oczywiście. Panie tym różnią się od panów, że u nich ważne są szczegóły. Jak kobieta jest lepiej przygotowania do pojedynku, nie tylko mentalnie i fizycznie, ale również jeżeli chodzi o sam wygląd, to ma przewagę psychologiczną. Takie szczegóły działają pozytywnie. My, mężczyźni pewnie nigdy tego nie zrozumiemy.

Czego potrzeba obecnej reprezentacji pań, aby nawiązać do sukcesów "złotek" Niemczyka?
- Przede wszystkim zaufania do trenerów. Myślę, że wszystko rozbija się o ten problem. Kolejni szkoleniowcy, którzy przychodzą do kadry nie mogą tego zdobyć tego u naszych najlepszych pań. To powoduje kłopoty, bo nie uważam, żebyśmy mieli słabsze zawodniczki od czołowych krajów w Europie.

Pan był zwolennikiem wyboru na selekcjonera Jacka Nawrockiego?
- Na pewno cieszy mnie fakt, iż trenerem został Polak. Ostatnio jest nagonka na krajowych szkoleniowców, moim zdaniem zupełnie niesprawiedliwa. Utworzyła się pewna moda, dużo do powiedzenia mają menadżerowie, którzy na siłę wciskają ludzi z zagranicy, mając przy tym pewne profity. Tymczasem my nie jesteśmy wcale gorsi od pozostałych, a wręcz bardziej pracowici. Czy to była dobra decyzja? Zobaczymy. Trzeba pamiętać, że Jackowi będzie o tyle trudno, bo niemal przez całe życie pracował z mężczyznami. Natomiast, że jest on dobrym trenerem, to już nie ulega żadnej wątpliwości.

Jeżeli to panu by powierzono żeńską reprezentacje, według jakiej filozofii pan by ją prowadził?
- Trudne pytanie. Nie wiem, czy bym się podjął takiej roli. Myślę, że to jeszcze nie ten etap w moim życiu. Tak jak wspominałem, to już chyba nie ma aż tak wielkiego znaczenia, kto będzie tę kadrę prowadził. Nowy szkoleniowiec musi zwyczajnie dogadać się z zawodniczkami. Jeżeli tak się stanie, możemy być spokojni o wyniki. Siatkarki powinny iść za nim w ogień, tak, jak swego czasu było z Andrzejem Niemczykiem. Ten trener był chyba jednym z ostatnich, który hołdował takiej starej szkole, gdzie praca opierała się na tak zwanej "ciężkiej ręce".

Śledzi pan poczynania lokalnych, męskich drugoligowców?
- Kilka razy byłem na meczach Oriona Sulechów. Znam zawodników, którzy występują w GTPS-ie Gorzów i Orle Międzyrzecz. Sprawdzam ich wyniki.

Naszym panom ciężko jest się przebić na wyższy poziom. Problemem są tylko pieniądze?
- Myślę, że w wielu przypadkach tak. Ciężko tworzyć zespół oparty tylko na ambicji zawodników. Najlepiej radzą sobie gorzowianie. Ich zaletą jest duże miasto, grają tam siatkarze, którzy mieszkają na miejscu, więc są tańsi w utrzymaniu. Mimo sporych problemów finansowych, oni do końca walczyli o wejście na zaplecze ekstraklasy. To właśnie pokazuje, gdzie jest problem. Są nim finanse.

Zobacz też: Derby dla Falubazu. Zdjęcia i skrót meczu (wideo)
Jaki Marek Mierzwiński jest prywatnie?
- Ciężko jest oceniać samego siebie. Wydaje mi się, że jestem człowiekiem, z którym można się dogadać i da się współpracować. Nie ukrywam, że posiadam swoje wady, z którymi staram się walczyć. Nie chcę więcej o sobie mówić, bo chyba mi nie przystoi.

Podobno jest pan fanem dobrego kina.
- Nie wiem, skąd ma pan takie informacje, ale faktycznie to prawda. Zaczęło się już od wczesnego dzieciństwa. Nie mam ulubionego gatunku. W każdej wolnej chwili staram się obejrzeć jakąś dobrą produkcję z ciekawą obsadą. Na szczęście moja małżonka podziela tę pasję, którą wspólnie realizujemy. Później możemy podyskutować, bo uważam, że w tym temacie jestem na bieżąco.

Zatem, które produkcje zrobiły ostatnio na panu wrażenie?
- Było ich wiele, bo oglądam całkiem sporo. Chociażby doskonały, ale także specyficzny "Grand Budapest Hotel", jedna z nowszych propozycji - "Snajper", albo całkiem inna tematyka - "Miasto Miłości". Gorąco polecam.

Więc siatkówka, film. Są jeszcze inne pasje?
- Moją wielką miłością jest żona. Ania natchnęła mnie do kolejnego etapu w życiu, zmieniła je. Wcześniej miałem różne momenty, także zwątpienia. Ciężko nazwać miłość pasją, jednak dla mnie to najważniejsza rzecz. Siatkówka jest dopiero na drugim miejscu, a później kino.

Co pan wiedział o Zawiszy, przed objęciem sulechowskiego zespołu?
- Wbrew pozorom dość dużo. Wcześniej, przed KS Murowana Goślina pracowałem w drugoligowym Piaście Szczecin. W meczach o utrzymanie graliśmy właśnie z zawiszankami. Byliśmy faworytem i po wygraniu pierwszego spotkania, spodziewaliśmy się drugiego triumfu i końca rywalizacji. To skutkowałby spadkiem Sulechowa do trzeciej ligi. Ostatecznie władze Piasta wycofały zespół z rozgrywek, a Zawisza pozostał na tamtym poziomie. Wcześniej bardzo często rywalizowałem w rozgrywkach młodzieżowych przeciwko trenerowi Jackowi Motylewskiemu. On, razem z obecnym dyrektorem sportowym Romanem Rakowskim namówił mnie do pracy w Sulechowie.

Po tych pięciu latach spędzonych w naszym regionie, jest pan traktowany przez mieszkańców jak "swój"?
- Myślę, że tak. Na pewno poznałem tutaj wielu fajnych ludzi, zaprzyjaźniliśmy się. Nawet jak wyjadę na miasto, to czasem ktoś zaczepi, zapyta o Zawiszę. Kibice chyba się do mnie przyzwyczaili. Mam nadzieję, że wtopię się w tutejsze środowisko jeszcze bardziej.

Ostatnio ogłosił pan, że bez względu na wszystko, zostaje pan w Sulechowie.
- Przede wszystkim bardzo dobrze współpracuje mi się z miejscowymi. Pan Rakowski zapewniał mnie, że nie muszę martwić się o organizację klubu. Muszę powiedzieć, że dotrzymuje słowa. Razem brnęliśmy przez różne kłopoty, ale zawsze wychodziliśmy z nich cało. Bez niego funkcjonowanie klubu w takiej formie, jak jest teraz, byłoby niemożliwe.

Duży wpływ na tę decyzję miała rodzina?
- Oczywiście. Moja małżonka pochodzi ze Szczecina. Zrezygnowała z intratnej posady i przyjechała tutaj ze mną. Sporo zaryzykowała, ale wiem, że tutaj się realizuje. Jest pedagogiem w szkole, w tej, gdzie również ja pracuję.

Jakie ma pan marzenia, dalsze plany na karierę szkoleniową?
- Na pewno chciałbym, aby osoby decyzyjne potraktowały nas sprawiedliwie, żebyśmy zagrali z Zawiszą w ekstraklasie. Warto skonsumować ten sukces. To zupełnie inny wymiar, od tego, jak przychodzi się do zespołu, który już w tej lidze funkcjonuje. A tak byłby drugi awans, a co za tym idzie spełnienie, ukoronowanie mojej kariery.

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska