Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mogłem wygrać te wybory

Michał Iwanowski
TOMASZ LIS 40 lat, pochodzi z Zielonej Góry, gdzie skończył I LO. W latach 90. korespondent telewizyjnych "Wiadomości” w USA, potem twórca "Faktów” TVN. W styczniu 2004 r. sondaże dawały mu ogromne szanse w wyborach prezydenckich. Miesiąc później - zwolniony z TVN. Został członkiem zarządu i dyrektorem programowym Polsatu. Autor książki "Co z tą Polską?” oraz programu talk-show o tej samej nazwie. Przez 12 lat był mężem popularnej dziennikarki Kingi Rusin, z którą rozwiódł się latem ub.r. Mają dwie córki.
TOMASZ LIS 40 lat, pochodzi z Zielonej Góry, gdzie skończył I LO. W latach 90. korespondent telewizyjnych "Wiadomości” w USA, potem twórca "Faktów” TVN. W styczniu 2004 r. sondaże dawały mu ogromne szanse w wyborach prezydenckich. Miesiąc później - zwolniony z TVN. Został członkiem zarządu i dyrektorem programowym Polsatu. Autor książki "Co z tą Polską?” oraz programu talk-show o tej samej nazwie. Przez 12 lat był mężem popularnej dziennikarki Kingi Rusin, z którą rozwiódł się latem ub.r. Mają dwie córki. fot. Bartłomiej Kudowicz
Rozmowa z TOMASZEM LISEM, czołowym telewizyjnym dziennikarzem politycznym

- Panie Tomku, co z tą prezydenturą? - Ojej, już miałem nadzieję, że ten temat przestał być aktualny.

- No tak, to już dwa lata minęły, od kiedy sondaże dawały panu drugie miejsce w rankingu najpopularniejszych kandydatów do prezydentury, po Jolancie Kwaśniewskiej. Ale dziś, patrząc z perspektywy czasu, podjąłby pan inną decyzję i wystartował jednak w wyborach? - Nie, ponieważ były różne powody, dla których to nie wchodziło w grę. Zupełnie niezależnie od jednego, czy drugiego sondażu.

- A jakie to były powody? - Rozmaite.

- To znaczy, jakie? - Bardziej osobiste.

- Ucieszył pana ten sondaż? Zdziwił się pan? Wtedy powiedział pan tylko tyle, że musi to przemyśleć... - Tak odpowiedziałem. Sądzę, że nie należy takich sondaży brać zbyt dosłownie. On rejestrował jakąś moją popularność i potrzebę zmian wśród części społeczeństwa. Ale między sondażem pokazującym popularność czy nawet zaufanie a sondażem wyborczym pokazującym realne poparcie, jest ocean. O tym kiedyś się przekonał Jacek Kuroń, rok temu przekonał się Zbigniew Religa, a teraz przekonał się o tym Kazimierz Marcinkiewicz w wyborach w Warszawie. Po prostu można być politykiem cieszącym się największym zaufaniem i jednocześnie z łatwością przegrać wybory.

- Czyli nie wierzy pan, że mógł pan te wybory prezydenckie wygrać? - Wręcz przeciwnie. Dziś wierzę, że wtedy mogłem te wybory wygrać.

- A wtedy był moment, że pan w to zwątpił i nie wystartował? - Nie. To z różnych względów nie wchodziło w grę. A w którymś momencie było mi bardzo niezręcznie, bo bardzo poważni ludzie mnie do tego przekonywali. A ja z różnych względów nie mogłem im odpowiedzieć, dlaczego to niemożliwe.

- To byli ludzie lewicy czy prawicy? - Powiedziałbym: w okolicach środka.

- Spójrzmy na krajobraz po prezydenckiej bitwie. Pan nie wystartował, Cimoszewicz - również uważany za faworyta wyborów - wycofał się przed metą. I prezydentem został Lech Kaczyński. Na pewno powie pan dziś, że byłby pan lepszym prezydentem niż obecny? - Wie pan, z całym szacunkiem, ale to samo może o sobie śmiało powiedzieć parę milionów obywateli naszego kraju. Ale cóż... był to demokratyczny wybór, a w związku z tym święty. Kiedyś Lech Wałęsa powiedział: macie takiego prezydenta, na jakiego zasługujecie. I być może to dalej obowiązuje.

- Przed kolejnymi wyborami prezydenckimi, za cztery lata, nie będzie pan miał już oporów i wystartuje? - Staram się mieć do życia, zwłaszcza ostatnio, taki stosunek jak Adam Małysz. To znaczy: koncentruję się na najbliższym skoku. A najbliższy skok to jest następny program, następny artykuł.

- A jakieś skoki na scenie politycznej? - Różne mogą być. Nie chcę być hipokrytą i powiem, że taka myśl cały czas mi w głowie tkwiła, że być może kiedyś polityka... Nie chcę niczego wykluczać, ale też nic nie jest na tyle określone, ani nie ma we mnie takiej determinacji, żebym mógł powiedzieć coś konkretnego.

- Co pana zniechęca do polityki? - Może to banalna refleksja, zbieżna z tym, co myślą i czują miliony Polaków, ale powiem, że polska polityka to straszne bagno, a atmosfera, która temu towarzyszy jest żałosna. I oczywiście można sobie stawiać bardzo ambitny cel, ale nie wiem, czy myślenie na zasadzie "ja w to wejdę i to zmienię" nie byłoby przejawem jakiegoś skrajnego egotyzmu. Nie jest to takie proste. Ta sytuacja z czegoś wynika, z jakichś uwarunkowań i wydaje mi się, że wykraczających zdecydowanie poza świat samej polityki.

- Może więc są w Polsce jakieś powody do tego, że dyskurs polityczny sprowadza się do rozliczania przeszłości, szukania agentów, winnych jakiegoś złego stanu rzeczy, z jakim mamy do czynienia w kraju od 16 lat... - Myślę, że nie ma problemu z częścią tych rozliczeń. Zaniechaliśmy w którymś momencie w Polsce lustracji i to się teraz odbija czkawką. Natomiast ta cała atmosfera oskarżycielska, to inwigilowanie naszej przeszłości trochę mnie drażni. Bo całkowicie zagubiliśmy proporcje między myśleniem do tyłu i myśleniem do przodu. Ja nie mam 20 lat, ale chodzę ostatnio często na spotkania z młodzieżą i wiem, że dla nich lustracja Kościoła to ostania rzecz, jaka im leży na sercu. Oni wiedzą, że to nie jest realny problem Polski.

- A co jest? - To, czy za dziesięć lat młodzi ludzie, którzy dziś mają po 15 lat, też będą uważali, że szansę na fajne życie mają tylko w Londynie czy Madrycie. I dlatego dla mnie o wiele bardziej porażająca jest np. postać nowego prezesa NBP niż cała sprawa arcybiskupa Wielgusa łącznie z tym, co się zdarzyło w warszawskiej archikatedrze. Bo ja rozumiem, że możemy mówić o wyrównywaniu pewnych rachunków z przeszłości. Ale nie rozumiem, że w ramach czystości moralnej lustrujemy arcybiskupa Wielgusa, a ta sama władza, ten sam prezydent, który tak się domaga czystości w Kościele, nominuje kompletnie niekompetentną osobę na szefa banku centralnego. Szefa, który będzie odpowiadał za portfele kilkudziesięciu milionów ludzi w dużym europejskim kraju.

- Z tą Polską więc nie najlepiej? - To staje się dla mnie zupełnie porażające. Bo okazuje się, że w naszym oczyszczającym się moralnie państwie są kryteria, jakie obowiązywały w PRL: czyli mierny, bierny, ale swój. Jeśli po roku poszukiwania kandydata na prezesa banku centralnego, władza potrafi znaleźć jedynie lojalnego partyjnego żołnierza to co nam to mówi o standardach rządzenia?

- Każdy obywatel ma chyba własną odpowiedź na to pytanie. Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska