Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mogło być tragicznie

Krzysztof Zawicki
Jerzy Lewicki ma 53 lata, z wykształcenia jest ekonomistą, w stanie wojennym przewodniczył strajkowi w HM Głogów. W latach 90. był wiceprezydentem miasta.
Jerzy Lewicki ma 53 lata, z wykształcenia jest ekonomistą, w stanie wojennym przewodniczył strajkowi w HM Głogów. W latach 90. był wiceprezydentem miasta. fot. Krzysztof Zawicki
Rozmowa z Jerzym Lewickim byłym działaczem Solidarności, w stanie wojennym przywódcą strajku w Hucie Miedzi Głogów.

- Czy pamięta pan ten dzień sprzed 25 lat?
- W dniu ogłoszenia stanu wojennego byłem w domu. Pojechałem do huty. W zakładzie był już ówczesny dyrektor Witold Kowal. Wymieniliśmy poglądy na temat nowej sytuacji. Później rozmawiałem z innymi ludźmi. Okazało się, że wielu naszych działaczy aresztowano, a związek został zdelegalizowany. Stało się wówczas jasne, że trzeba szybko spisać postulaty i ogłosić strajk.

- Jak załoga podeszła do tej decyzji?
- Nikogo nie trzeba było namawiać. Pozostawała jedynie kwestia odpowiedniej organizacji strajku. Trzeba było się spieszyć, gdyż ówczesna służba bezpieczeństwa nadal wyszukiwała i zamykała aktywniejszych działaczy. Do naszej siedziby, która znajdowała się w biurowcu poza zakładem, bezpieka nie przyszła, dlatego mogliśmy działać. Dzięki ludziom z wydziału automatyki mieliśmy bardzo dobrze zorganizowaną łączność. Strajk ogłosiliśmy na drugi dzień. Tak to wszystko się zaczęło.

- W jakiej formie prowadziliście akcję strajkową?
- Nie był to strajk okupacyjny, gdyż nie wszyscy w zakładzie przebywali przez cały czas. Non stop był w nim jedynie komitet strajkowy. Załoga przyjeżdżała do huty według swojego cyklu zmianowego. Członkowie komitetu siedzieli w centralnej sterowni w hucie II. Dzięki łączności mogliśmy kontaktować się załogą i dyrekcją. Jednak sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę. Krytycznie było, gdy dotarła do nas informacja o pacyfikacji kopalni Wujek, w której zginęli zabici przez zomowców górnicy. Nagle ludzie zaczęli wpadać w panikę. Zrozumieliśmy, że to już nie są żarty i podobnie może być u nas.

- Czy nie pomyśleliście wtedy o zakończeniu protestu?
- Jeszcze nie. Fakt, że nie zostaliśmy spacyfikowani, zawdzięczamy temu, że nie przerwaliśmy podstawowego toku produkcyjnego, czyli nie wygasiliśmy pieców. To co było wytapiane, wylewaliśmy do rowu. Był pomysł ówczesnych władz wojskowych i milicyjnych, aby na pół godziny wyłączyć prąd na wszystkich hutniczych wydziałach. Mogliby wówczas wejść na zakład i spacyfikować go. Dyrekcja uświadomiła im jednak, że wtedy doszłoby do kompletnej tragedii. I nie chodziło tylko o ludzi. Wyłączenie pieców, nawet na krótki czas, spowodowałoby zrujnowanie zakładu. Przecież później nie byłoby możliwości ponownego rozgrzania pieców. Trzeba by je rozebrać i wybudować nowe.

- Z jakiej przyczyny jednak przerwaliście strajk?
- Ta niepewna sytuacja strasznie męczyła ludzi. Pojawił się nawet pomysł, aby w razie szturmu zabarykadować się w tlenowni i wysadzić w powietrze. Była to propozycja brana pod uwagę bardzo poważnie. Część załogi to przeraziło. W piątek, w piątym dniu strajku, doszło do ostatniego spotkania z dyrektorem komisarycznym. Ten spytał: "Co wy chcecie zrobić?!" Wróciłem do sterowni, popatrzyłem na ludzi i podjąłem samodzielną decyzję o rozwiązaniu komitetu strajkowego. Potem poprosiłem o autobus, którym zostałem odwieziony na komendę milicji.

- Jak pan teraz po latach wspomina swoją decyzję?
- Widziałem twarze tych ludzi. Można było być bohaterem do końca, ale nie można było narażać innych. Oni mieli już wszystkiego dość. Po prostu chcieli być już w swoich domach.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska