Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na brzegu rodzinnie

TATIANA MIKUŁKO [email protected]
Lech Raniczkowski rzadko chodzi nad stawy. Bolą go wspomnienia dawnych dni spędzonych na odłowach i zarybianiu.
Lech Raniczkowski rzadko chodzi nad stawy. Bolą go wspomnienia dawnych dni spędzonych na odłowach i zarybianiu. KATARZYNA CHĄDZYŃSKA
- Serce się kraje, gdy człowiek na to patrzy - mówi Lech Raniczkowski z koła wędkarskiego.

- Stawy martwe, zaniedbane. A kiedyś życie tu kwitło. 2 tony karpia odławialiśmy - dodaje. Sprawcą był Ryszard Chajneta, nieżyjący już społecznik i zapalony wędkarz. Tak przekonał do siebie ludzi, że za nim na stawy poszli i gołymi rękoma bagno z nich wybierali (latem strasznie w miasteczku śmierdziało). To było w 1988 r. Wtedy koło wędkarskie wydzierżawiło od nadleśnictwa na 10 lat stawy razem z nieużytkami.
- Nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać, jaką wpuścić wodę, jak karmić ryby - wylicza pan Ryszard. - Wszystkiego się nauczyliśmy. Kończyłem pracę w hucie i biegłem nad stawy ryby karmić. Często w nocy trzymałem wartę. Aż żona się zezłościła. Dała jednak spokój, bo widziała, że to całe moje życie.

Na brzegu rodzinnie

W pierwszym roku dzierżawy do stawów wpuścili lipcówkę (karpik mały jak paznokieć). Ryba okazała się niewypałem. Uciekła przez zapory. Na drugi rok wędkarze puścili 100 kg narybku. Jakie było szczęście, gdy zaczął rosnąć i był zdrowy. To ich ośmieliło, aż w końcu kupili 7 ton pszenicy (na pokarm) i 300 kg narybku. Odłowili półtora tony karpia.
- Dobrze pamiętam te pierwsze pieniądze. To było 80 mln starych złotych - mówi pan Lech. - Oddaliśmy długi, zainwestowaliśmy w stawy, wyszliśmy na swoje. Zrobiliśmy dla wszystkich dzieciaków Dzień Dziecka i zawody wędkarskie.
Stawy zaczęły przynosić coraz większe zyski. Wędkarze ręcznie zrobili łódki, ławeczki, wyczyścili jeden ze zbiorników tak, by mogły kąpać się w nim dzieci. Mieli tyle ryb, że zarybiali nimi Nysę Łużycką. Przy okazji pomagali straży granicznej namierzyć kłusowników, bo i tych nie brakowało.
- Przy odłowach sprzedawaliśmy ludziom karpie - wspomina pan Lech. - Cała wieś się schodziła. Kilo oddawaliśmy za 4 zł. W sklepie trzeba było zapłacić 7 zł.
Stawy integrowały Wymiarki. Latem całe rodziny przychodziły tam wypoczywać. Robiło się ognisko z kiełbaskami, ryb było pod dostatkiem.
- W ostatnim roku dzierżawy odłowiliśmy ponad dwie tony karpia - wspomina pan Lech.

Warunek do spełnienia

W 1998 r. nadleśnictwo wypowiedziało wędkarzom dzierżawę stawów i przekazało je swoim związkom zawodowym.
- Tak naprawdę nie wiemy dlaczego - mówi pan Lech. - Komuś przestało się podobać, że my ze stawów zyski czerpiemy.
Nadleśniczy Wymiarek Mieczysław Karwański (nie wędkuje, ryb nie lubi, nadleśniczym jest od 1987 r.) powody swej decyzji tłumaczy wymogami prawnymi.
- Wędkarze nie mieli pozwolenia wodno-prawnego na piętrzenie wody - mówi nadleśniczy. - Przez 10 lat nie zrobili nic, by je zdobyć. Nie mogłem dłużej przymykać oczu.
Wojciech Zieleniewski z Polskiego Związku Wędkarskiego okręg w Zielonej Górze protestuje. - Zgromadziliśmy wszystkie potrzebne dokumenty, mieliśmy operat wodno-prawny, który dostarczyliśmy nadleśnictwu - tłumaczy Zieleniewski. - Sporo kosztuje i jest niezbędny, by otrzymać pozwolenie na spiętrzanie wody.
Zgodnie z pismem z urzędu wojewódzkiego wędkarze z Wymiarek mieli dostać pozwolenie wodno-prawne pod warunkiem, że nadleśnictwo odda im w użytkowanie jeszcze jeden staw.
- Przez 10 lat mimo naszego przypominania nadleśnictwo stawu nam nie dało - podkreśla Zieleniewski. - Wysyłaliśmy do nich pisma z prośbą o przedłużenie umowy, bez skutecznie. Dwa pisma poszły do związków zawodowych pracowników leśnych. Pozostały bez odpowiedzi.

Sprzątają od czasu do czasu

Jak stawy wyglądają pod opieką związków? Wokół walają się śmieci, butelki po napojach, woda jest nimi zanieczyszczona. Budynek, w którym kiedyś wędkarze trzymali pszenicę to ruina. Tabliczka ostrzegająca przed wejściem na stawy nikogo nie odstrasza. Bawią się tam dzieci, przesiaduje młodzież. Studzienka nie jest zabezpieczona. Wieczorem ktoś może wpaść do środka. Nie ma też barierek ochraniających przed ześlizgnięciem się do zapory wodnej. Co było do zabrania ukradli złomiarze.
- Jeszcze nic nikomu się tam nie stało - mówi Piotr Kiszka, przewodniczący związków (nie wędkuje). - Nie wiem, ile razy przykrywaliśmy tę studzienkę. Musielibyśmy tam sprzątać codziennie. Za łobuzami nie można nadążyć.
Związkowcy nie odławiają też ryb. Wędkują na swoje potrzeby. Od czasu do czasu sprzątają teren, zarybiają stawy, organizują konkursy wędkarskie dla dzieci pracowników nadleśnictwa.
- To dla nich przejęliśmy te stawy, by rodzice mieli ich na oku, by daleko nie musiały chodzić - podkreśla Kiszka.
- Wzięli stawy, by je zmarnować - dopowiada pan Lech.

Zamknęli się

Przedstawiciele związków zawodowych twierdzą, że byli i cały czas są otwarci na rozmowy z wędkarzami. To oni nie chcą z nimi współpracować.
- Zamiast przyjść do nas, powiedzieć o co chodzi, do gazety dzwonią - dziwi się Kiszka.
Wędkarze odpowiadają, że rozmów próbowali wiele razy, ale swego czasu byli niemile potraktowani przez nadleśnictwo i zamknęli się w sobie.
- Oni czują wielki żal - tak wędkarzy tłumaczy wójt Zdzisław Lubas. - Ktoś zmarnował ich piękną inicjatywę społeczną.
Czy jest możliwa ugoda między wędkarzami a nadleśnictwem?
- Nawet gdyby nam teraz te stawy przekazali, mnóstwo pieniędzy kosztowałoby przywrócenie ich do stanu użytkowania - zauważa pan Lech.
- Czekamy na rozmowy - mówi nadleśniczy Karwański.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska