Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na stryszku suszyła się kukurydza i... odcięte ludzkie głowy (zdjęcia)

Maciej Wilczek 0 68 324 88 23 [email protected]
Snop światła oświetlił siedem i wysuszonych na pieprz ludzkich głów.
Snop światła oświetlił siedem i wysuszonych na pieprz ludzkich głów. fot. Maciej Wilczek
Kilka wysuszonych, pięknie spreparowanych ludzkich głów wisiało podwiązanych sznurkami na niewielkim stryszku. Oświetliliśmy je latarką, aby lepiej się przyjrzeć. To na pewno były ludzkie szczątki. Niemożliwe? A jednak to prawda!

[galeria_glowna]
- Nie ma się czego bać. Uwierzcie! - nasz przewodnik o ciemnobrązowych oczach niepewnie pokazywał nam otwór w suficie "długiego domu". Jego przyjaciel, mężczyzna niewielkiego wzrostu o wytatuowanym ciele wykrztusił: - Ostatniego człowieka zjadł mój dziadek z 80 lat temu. Wówczas polowania na ludzi przy użyciu zatrutych strzałek nie były u nas niczym niezwykłym - dodał.

Miasto kotów

Sarawak to malezyjska prowincja Borneo, której stolicą jest Kuching, czyli miasto kotów. Nie wiem ile dokładnie jest tutaj pomników tych zwierząt. Ich wizerunek zdobi nawet pokrywy kanałów.

Kuching to duże miasto, mocno zurbanizowane, a stopa życiowa wydaje się być znacznie wyższa niż w Polsce. Biedy tu nie widać, lotnisko, drogi, sklepy, restauracje, hotele na bardzo wysokim poziomie. Wszędzie czysto.

Wybieramy się na początek do Fortu Margherita, wzniesionego w 1870 roku. Położony jest nad rzeką Sarawak. Nazwano go Magherita na cześć żony Charlsa Brooka białego radży. Aby tam się dostać trzeba przepłynąć maleńką łódką na drugą stronę rzeki. Wspaniała budowla. Oglądamy też z pewnej odległości posiadłość Astanę, która jest siedzibą gubernatora - turystów wpuszcza się tam rzadko.

Przeprawiamy się znowu na drugą stronę Sarawaku. Wędrujemy ulicą Main Bazar. Pamiątki, rękodzieło. Docieramy do chińskiej dzielnicy. Tu już jesteśmy bacznie obserwowani. Ludzie jednak uśmiechnięci i raczej przyjacielscy. Mijamy świątynię - najstarszą w Sarawaku chińską Tua Pek Kong. Odpoczywamy wśród kadzideł, smoków. Zmęczenie odchodzi, zaczyna pracować wyobraźnia. Jak tu było 150 lat temu, kiedy świątynia powstawała? Czy teraz ludzie są szczęśliwsi niż wówczas? Jesteśmy oszołomieni widokiem złoceń, zdobień wszelakich.

Przez las deszczowy

Kilka minut po godzinie 8.00 wyruszamy w drogę. Solidny jeep, dobry kierowca, asfaltowa droga. Przewodnik i my dwaj. Kierunek - długie domy, gdzie mamy zamieszkać wśród Ibanów. Kim oni są? To plemię, który zasłynęło przed laty z polowań na ludzi. Mieszkają w tzw. długich domach posadowionych na palach. Domostwa składają się obecnie z kilkudziesięciu mieszkań złączonych długim, wspólnym korytarzem.

- Koniecznie trzeba zabrać ze sobą podarunki. Nie, nie. Żadnego alkoholu. Ibanowie nie powinni pić - mówi nasz przewodnik, który też jest Ibanem. Kupujemy więc słodycze dla dzieci. Mamy też jakieś pamiątki z Polski.

Po 6 godzinach męczącej jazdy przez dość zurbanizowaną część wyspy wreszcie dojeżdżamy nad rzekę Lemak. Tu krótka wędrówka przez dżunglę. Wsiadamy do niewielkich łodzi. Spoceni, zmęczeni. Iban ozdobiony wielkim tatuażem, sternik łodzi serdecznie się z nami wita. Podaje plastikową butelkę z wodą mineralną. Pociągamy solidny łyk. Szok. To woda ognista, mocna jak cholera, i diabelsko smaczna, chociaż to wódka ryżowa, mętna, z zapachem bimbru. Wciąga. Kolejny łyk i zmęczenie jakby mija. Łódź z niewielkim silniczkiem bez kłopotu pokonuje niewielkie fale. Otacza nas potężny las deszczowy, zieleń, przedziwne formy korzeni, drzewa do chmur, chmury do drzew, a wśród nich przemykający maleńcy Ibanowie. Teraz już nie polują na ludzi, z turystów żyją więc raczej nie ma mowy, aby zrobili nam krzywdę. Ludzie ci jednak są dumni ze swojego pochodzenia. Uśmiechnięci, życzliwi, godni.

Rzeka wije się wśród kamienistych mielizn. Po dwóch godzinach dopływamy do brzegu. Już z daleka widać "long hausy". Ibanowie, których odwiedzamy już żyją tak jak ich dziadowie przed laty. Mają dziennie przez dwie godziny prąd z agregatu, telewizory, słuchają radia i ibańskiej muzyki ludowej. Uprawiają ziemię, a nieco grosza przynosi im także turystyka.

Kobiety, drobnej budowy, na ogół o pięknych twarzach, przyjmują nas nieufnie, ale życzliwie. Nie wymieniają spojrzeń, a oczy kryją pod długimi rzęsami. Miło na nie popatrzeć, na ich nieśmiałość, lekki wstyd i piękne ciała. Dostajemy materace - a właściwie maty do spania. Plecaki zabiera do mieszkania nasz opiekun. U niego też możemy korzystać z ubikacji. Spać mamy jednak na zewnątrz, w długim korytarzu. Komary nawet specjalnie nie dokuczają. Poza tym, kiedy człek pociąga z butelki to jakby nie myśli o malarii.

Przewodnik prowadzi nas korytarzem. Jego krajan odchyla drewnianą płytę w suficie. Na stryszku suszy się kukurydza i, tuż obok... nieźle już wysuszone ludzkie głowy.

Już nie jedzą ludzi

- My już nie polujemy na ludzi - mówi Penasihat, szef klanu, u którego się zatrzymaliśmy. - Ostatniego człowieka zjadł mój dziadek na początku XX wieku, ale znam to tylko z opowiadań - dodaje.

Zapada zmrok. Cisza, śpiew ptaków. Bimber ryżowy. To wszystko robi swoje. Pojawiają się diabełki, dmuchawki z zatrutymi strzałkami, okrzyki, łowcy głów, ale tacy jakich sobie wyobrażaliśmy w dzieciństwie czytając przygodowe książki. W oddali lekko szumi rzeka. Czysta, chłodna woda przewala się kamienistym nurtem. Gdzieś w dżungli rozgrywa się maleńki zwierzęcy dramat, bo skowyt jest rozdzierający. Kobiety Ibanów spoglądają na nas już życzliwiej. Przynoszą do popicia wódki wino ryżowe. Ich mężczyźni lubią się napić, za bardzo. Niestety, piją nawet młodzieńcy 12-14-letni. Nauczył ich tego wiele, wiele lat temu biały zdobywca.

Zapadamy w letarg. Do naszych głów pukają duszki z przeszłości. Nie są to dobre duszki. Przypominają zło, które kiedyś wyrządziliśmy innym, krzywdy zawinione i niezawinione. Ich tłum otacza nas coraz bardziej, wszystkie coś tam wykrzykują, zawracają głowę. Sen...

Wyprawa do dżungli

Budzą nas jeszcze o szarówce koguty, które pieją piekielnie. Psy, dużo psów mieszka z Ibanami. Są łagodne tak jak ich właściciele. Powoli słońce wynurza się z nad ciemnozielonego lasu tropikalnego. Bierzemy ręczniki i do rzeki. Wypłukujemy z siebie nocne demony i ryżowy bimber. Parę łyków bardzo słodkiej kawy. Łódź już czeka. Przewodnik również. Towarzyszą nam także tubylcy. Pakują skrzynie z prowiantem, także wódkę i wodę. Ich chude ramiona bez trudu dźwigają potężny ładunek. Kobiety machają na pożegnanie.

Przepływamy parę kilometrów i idziemy w dżunglę. Mijamy niewielki cmentarz z chrześcijańskimi grobami. To pozostałość po misjonarzach. Ibanowie są chrześcijanami, ale bez przekonania. Pokonujemy górzysty fragment dżungli, mijają godziny. Upał, wilgoć. Czujemy się jednak rewelacyjnie. W końcu dochodzimy znowu do rzeki. Łodzie. Wielkie noże, maczety. Obozowisko, obiad, ryby, maniok, sosy chili przygotowany na miejscu, drób pieczony, sałatka z bambusa, ogórki, no i dalej ryżówka. Smakuje wyśmienicie. Wchodzimy dla ochłody do rzeki. Nie ma w nas strachu przed robactwem. Patrzymy w niebo, w te dziwaczne, cukrowe chmury. Słuchamy, tych odgłosów przypominających walkę o życie, ale i miłość.

Wpław przemierzamy rzekę, w górę, aby później było łatwiej wrócić. Nad nami tylko puszcza, pod nami rzeka głęboka na kilka metrów. Niedostępne brzegi. Jak długo tak można płynąć, aby bezpiecznie wrócić? Tego nie wiemy, tym się nie przejmujemy, tego się nie obawiamy. Jak mawiał Kubuś Fatalista - wszystko jest zapisane w górze.
Płyniemy, bo aby być w drodze można też płynąć. Nie koniecznie trzeba iść, szczególnie jak się nie wędruje do nieba.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska