Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasze opowieści przy wigilijnym stole

Redakcja
Prosiliśmy Czytelników o przysłanie swoich wigilijnych wspomnień. Opowiedzieliście nam kilkadziesiąt historii wybraliśmy cztery. Straszne, zabawne, dające do myślenia...

Wigilia na zesłaniu w 1941 roku
Nie zapomnę nigdy pierwszej Wigilii Bożego Narodzenia na wygnaniu. Smutna to była wieczerza. Choinki nie było ponieważ jodły, świerki i cedry rosły tylko w tajdze, a nie na stepie, gdzie mieszkaliśmy. Brat Kazik przyniósł z pracy przydział 800 gram chleba, brat Olek dwa szczupaczki o łącznej wadze jakieś 900 gramów.

Mama podzieliła chleb równo, dla każdego po sto gramów. Był opłatkiem i wigilijnym daniem. Mama, stojąc przy stole ze łzami w oczach, przeżegnała się i smutnym głosem zaintonowała modlitwę, którą wspólnie zmówiliśmy. Życzenia złożyła wszystkim z prośbą do Boga o szczęśliwy powrót do kraju. Po modlitwie każdy z nas trzymając w ręku kawałeczek chleba podchodził do mamy, składał życzenia, życząc jej zdrowia i powrotu do Polski.

Tylko starsze rodzeństwo miedzy sobą było zgodne i nie rościło do siebie żadnych pretensji. Janek jedząc chleb zapytał mamę czy dostanie kawałek słodkiej bułki, do tej prośby przyłączyła się Marysia. Tonik natomiast wspomniał, że chciałby zjeść pralniczka, czyli słodkiego pierniczka. Mama na to odpowiedziała: "dzieci, a ja skad mam wziąć slodkie bułki i pralniczka". (...)

Za oknem szalała zima, zamieć śnieżna, wiatr pędził śnieg, była śnieżna zadymka. Ten chleb to była cała nasza wigilijna kolacja. Byliśmy nasyceni i czuliśmy się bardzo szczęśliwi. (...) Po kolacji śpiewaliśmy kolędy i ze wzruszeniem wspominaliśmy naszą ostatnią Wigilię z dziadkami w Duniłowicach. Były ciotki, ojciec, brat Stasek, których już więcej nie widzieliśmy. Dziadkowie umarli podczas wojny, ojca i Staska zamordowali bolszewicy...

JÓZEF MACIEJEWSKI, ŻARY

Moja najsmutniejsza wigilia

Parę lat temu, po śmierci najbliższych, zostałam sama na tym świecie. Starałam się wrócić do życia, otrząsnąć się z tragedii. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia...i wielki strach. Co ja pocznę w tych dniach?

W połowie grudnia, jak co roku, odbyło się spotkanie opłatkowe w klubie "Amazonek". Koleżanki zapraszały mnie do siebie, żebym w tym dniu nie została sama. Ale ja nie mogłam być z inną rodziną i patrzeć na ich radość.

Jak co roku ubrałam drzewko choinkowe, nakryłam stół białym obrusem, położyłam opłatek i usmażyłam rybę. Nadszedł wieczór... Zapaliłam światełka na choince, świecę na stole. Usiadłam przy stole i ogarnęła mnie ogromna pustka i żal do losu. Dlaczego nikt z sąsiadów nie zaprosił mnie do siebie, wiedząc, że jestem bardzo samotna? Dalsza rodzina też o mnie nie pomyślała. Więc tylko obok swojego nakrycia położyłam pusty talerz...i ogarnął mnie straszny płacz. Ryczałam przez cały wieczór, ten najpiękniejszy dla wszystkich dzień roku, dla mnie był najgorszy.

Płakałam do 22 godziny, ze stołu nic nie tknęłam, całe jedzenie poszło do kosza. Nikt w ten wieczór nie podzielił się ze mną opłatkiem. O godz. 23.30 poszłam do Kościoła na pasterkę i dopiero tam, w gronie ludzi, poczułam się raźniej.
To była najgorsza wigilia...

Jadwiga Owczarczak
z Nowogrodu

Moja pierwsza sztuczna choinka

Wszystko już było do wigilii przygotowane. Barszcz i uszka czekały na podanie do stołu, a na płycie smażył się karp. Na górze córka z zięciem i wnukiem zdążyli już przystroić mieszkanie i choinkę. Mąż kończył ozdabianie naszej sztuczności i przygotował nawet sztuczne ognie.

Nagle z pokoju doszedł nas krzyk męża: - Podaj wodę, bo się pali choinka! Pobiegłam po wodę i po drodze złapałam koc. To właśnie od "zimnych" ogni zapaliło się to piękne drzewko. Jakoś ugasiliśmy...

Krzyknęłam do wnuka, żeby pobiegł do taty o ostrzegł go, że fajerwerki powodują pożar. Wnuczek wrócił po jakiejś chwili i głośno powiedział: - Babciu u nas już po pożarze, tata wypróbowała zimne ognie, a teraz ta choinka stoi cała osmolona. Dzieciak się rozpłakał...

Dobrze, że tylko tak się skończyło z tą pierwszą sztuczną choinką.

P.S. Dzisiaj z pewnością nikt nie zapala sztucznych "zimnych" ogni na sztucznej choince, a na pewno są przy takich drzewkach jakieś ostrzeżenia przeciwpożarowe - tak myślę. Przesyłam moje krótkie wspomnienie z tamtych dni, o którym mówię ciepło i serdecznie.

Wtedy byliśmy jeszcze wszyscy razem, a dziś już nie ubieram choinki. Mam piękne żywe gałązki i widzę tamtą sztuczną choinkę... daleko, daleko.

Weronika Leszcz
z Iłowej

Historia wigilijnego karpia

Rzecz dzieje się w latach 50. ubiegłego stulecia, w okresie przygotowań do świąt Bożego Narodzenia. Starą tradycją w tym roku Wigilia i Święta znów miały skupić bliższą i dalszą rodzinę przy wspólnym stole u najstarszych, czyli naszych dziadków. Natomiast podstawą Wigilijnej wieczerzy było podanie do konsumpcji przyrządzonych na różne sposoby dań z mięsa ryby.

Cofając się pamięcią wstecz, trudno mi dociec jaką drogę wzięły żywe karpie, może udało się je nabyć w tasiemcowych kolejkach, albo były efektem realizacji talonów przydziałowych z racji pracy na kopalni dzidka i ojca...nie wiem, rzeczywistość wyglądała jednoznacznie, bo w beczce pełnej wody znajdującej się w obejściu podwórka, pływała grupka żywych dorodnych ryb, co natychmiast przez nas - dzieci zostało zauważone...wśród nich był On.

Nazajutrz, ze snu obudził mnie przeraźliwy krzyk dziadka - Pieronie jaśnisty! Gdy się przy nim pojawiłem, padło polecenie - weź mi tego gizda. Z palców jego lewej ręki spływała na posadzkę łazienki strużka krwi, gdzie przewracając z boku na bok swoje ciało, podskakiwał karp. Zanim jednak zaniosłem do zbiornika oszalałą rybę, pchany dziecięcą ciekawością, dokładnie się jej przyglądnąłem. Nieszczęśnik był ostatnim żyjącym jeszcze osobnikiem ze stadka pobratymców przeznaczonych na święta.

Wymęczony otwierał pysk, łapczywie chwytając powietrze, jego grzbiet szpeciła płetwa, której pierwsze cztery promienie kostne, pozbawione błony łącznej, tworzyły coś w rodzaju szpilek. Deformacja ta przypominała raczej płetwę ciernika. Po obu stronach ciała, rybę ozdabiał układ pojedynczych łusek wielkości złotówek, reszta była gładka w kolorach żółtego podbrzusza i niebiesko - szarego grzbietu.

Zbliżała się północ, końcowym elementem obrzędu wigilijnego wieczoru było uczestnictwo wszystkich dorosłych na mszy nocnej Pasterce, dzieci ze względu na późną porę omijał ten obowiązek. Samo wyjęcie ryby oraz umieszczenie jej w worku nie nastręczyło żadnych trudności. Śnieg sypał mocno, postać chłopca kierowała się tylko sobie znanymi ścieżkami ku urwisku tafli stawu na hałdzie, potem tylko zamach rąk i echo plusku wody oznajmiło, że karp odzyskał swobodę...z dali od strony świątyni dobiegał śpiew " Bóg się rodzi moc truchleje".

Powrót z nocnej eskapady był jeszcze szybszy, tumany białego puchu gruntownie zamaskowały ślady tajemnicy. A stratę ryby w następnych dniach, przypisano kopalnianym kotom.

Po latach wróciłem w rodzinne strony. Otóż 35 lat później w lecie, musiałem być w Katowicach, przy podpisaniu ważnego dokumentu. Będąc tam rankiem, dowiedziałem się o zwłoce w realizacji tej sprawy do godzin popołudniowych... Sącząc kolejną kawę na dworcu kolejowym, dla zabicia nudy i luki czasu, postanowiłem zrobić wypad do miejsca z mojej przeszłości. Wkrótce dotarłem też do urwiska skarp stawu, spoglądając tam w dół, zauważyłem człowieka szamoczącego się ze zwierzęciem, co na pierwszy rzut oka wyglądało na zabawę z psem.

Schodząc ostrożnie ze zbocza na brzeg stawu i miejsca dziwnego zmagania, usłyszałem męski głos proszący o pomoc - Pieroncik przyjdź tu ino chłopie! Sam leżał okrakiem na cielsku potężnej ryby, przygniatając ją kolanami do ziemi i co chwilę z nią podskakując. Zbliżając się parę metrów do rozgrywającej się przed oczyma akcji, postrzegłem charakterystyczny wygląd znajomego stworzenia. Ten sam układ bocznych pojedynczych łusek, wielkością teraz pasujących do dużych miedzianych medalionów, które odbijały promienie słońca. Jeżące się cztery kolce wymiaru długich gwoździ w deformacji płetwy grzbietowej, potwierdzały pewność identyfikacji.

Nawet kolor żółtego podbrzusza i siwego błękitu grzbietu w nalocie brudnej zieleni osiadłych na ciele ryby glonów, upewniał mnie, że jest to ten sam "karp świąteczny", któremu dałem szansę życia.

Po paru minutach ryba jakimś dziwnym, ale mocnym sprężeniem ogona, podbiła swego prześladowcę, aż ten stracił równowagę i wpadł po pas do wody, w mgnieniu oka, po uwolnieniu z ciężaru, w równych podskokach znalazła się tuż obok niego. Tafla powierzchni wraz z jej zniknięciem znów zrobiła się gładka, a niefortunny łowca, całkowicie mokry, wziął pogmatwane żyłki wędki i klnąc oddalił się od tego miejsca. Po krótkiej chwili - ja też tak zrobiłem...

Jan Zephyr
z Gorzowa Wlkp.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska