Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Zaremba: W konflikcie izraelsko-polskim powinniśmy zachować zimną krew

Piotr Zaremba
Premierzy Polski i Izraela spotkali się w ub. tygodniu. Potem padły słowa Netanjahu
Premierzy Polski i Izraela spotkali się w ub. tygodniu. Potem padły słowa Netanjahu Krystian Maj/KPRM
Tym razem stoimy naprawdę w obliczu antypolskiej kampanii. Ważniejsze od pytania, kto zawinił, jest jednak zachowanie zimnej krwi.

Kolejna wojna polsko-żydowska o historię sięgnęła zenitu. Przed tygodniem oceniałem pierwsze strzały, jakie w niej oddano, w kontekście konferencji bliskowschodniej w Warszawie. I zauważałem, że ewentualne straty, jakie w jej następstwie poniosła Polska, mogą być zrównoważone większym wojskowym wsparciem Ameryki w Polsce. Nawet Radosław Sikorski, jeden z najwytrwalszych krytyków pisowskiej dyplomacji, zdawał się to sugerować.

Teraz mamy inną sytuację. Politycy izraelscy użyli broni atomowej przeciw Polakom. Pojawia się pytanie, czy konferencja nie stanowiła do tego okazji. I czy polska dyplomacja powinna, mogła to przewidzieć. Dotyczy to także niefortunnego z założenia szczytu Grupy Wyszehradzkiej w Izraelu. Tu chyba rzeczywiście mamy do czynienia z przypadkiem nadgorliwości - skoro miała ona służyć okazaniu solidarności Izraelowi w przekonywaniu świata, że jego stolicą jest Jerozolima. Można skądinąd odpowiadać, że to porażka słusznej tendencji, aby być aktywnym, szukać sojuszników, budować koalicje.

To, że agresywny jest tu Izrael, potwierdzają nawet wojowniczy krytycy tego rządu z kręgów polskiej liberalnej lewicy. Ale zaraz dodają, że to rząd się podłożył. Niektórzy idą szerzej, przypominając, że ta wojna zaczęła się mniej więcej przed rokiem zmianą ustawy o IPN. To pomysł karania za twierdzenie o udziale Polski w Holocauście miał wywołać sam temat. To po tym w Izraelu miało się wylać morze pretensji, wcześniej częściowo uśpionych.

Niektórzy prawicowcy widzą w tym z kolei pułapkę zastawioną na Polaków przez stronę izraelską. Ekipa narodowego prawicowca Beniamina Netanjahu miała najpierw nie oponować zbytnio przeciw temu prawu (zwłaszcza po wprowadzeniu do niego odpowiednich wyłączeń - naukowców i artystów), a potem sięgnąć po temat jako pretekst. Przed nadciągającymi wyborami jak znalazł.

Wyzbycie się empatii, także w historycznych ocenach, zatruje, już zatruwa, duszę narodu. I jest drogą do nakręcania spirali uprzedzeń

Robi się groźnie

Możliwe, że w obu interpretacjach jest ziarno prawdy, możliwe, że któraś z okoliczności jest ważniejsza. To jednak prowadzi nas do konstatacji, że rząd w Warszawie jest obwiniany równocześnie o nadmierną stanowczość i nadmierną uległość wobec izraelskiego partnera. Mamy kwadraturę koła.

Tym jednak, którzy koncentrują się na polskich winach, zwrócę uwagę na jedno. Jeśli po serii wypowiedzi izraelskich polityków, z istotnie rasistowską tezą szefa MSZ Israela Katza na czele, pojawia się nagle kompletnie wyssana z palca rewelacja Jewish Telegraph Agency o zniszczeniu żydowskiego cmentarza w Świdnicy, zaczyna się robić naprawdę groźnie.

Czy to tylko kwestia dawnych traum tych ludzi w Izraelu, którzy pamiętają jakieś złe zachowania Polaków wobec ich przodków i krewnych? Czy nawet kampania wyborcza tłumaczy tu wszystko? Ktoś ma chyba bardziej dalekosiężny cel zrobienia nam krzywdy. Kto? Kręgi żydowskie zainteresowane finansowymi roszczeniami wobec Polski? Jakiś obcy, nielubiący Polski kraj? Z reguły nie nadużywam spiskowych interpretacji. W tym przypadku się nasuwają.

Z tego punktu widzenia oczywiście warto monitorować zachowania polskich władz. I piętnować je, kiedy trzeba, i za zbytnią pewność siebie, i za nierozpoznawanie zagrożeń. Także za tradycyjne już nienadążanie za zdarzeniami Polskiej Fundacji Narodowej. Tylko że ja wcale nie jestem pewien, czy gdyby robiono wszystko jak należy, zagrożenie by zniknęło.

Sprzyjają mu zdarzenia z samej Polski. Kiedy przed rokiem wybuchła w Izraelu debata o polskich „zbrodniach” w czasach wojny, szybko pojawiła się liczba 200 tysięcy Żydów zabitych „z winy Polaków”. Okazało się, że dziennikarka izraelska powołuje się na prof. Jana Grabowskiego, jednego z najważniejszych badaczy Centrum Badań nad Zagładą Żydów. On z kolei miał się powoływać na dawne prace Szymona Datnera, który podawał inne liczby, a tak naprawdę podważał sens takich obliczeń. Dociskany przez Jakuba Kumocha, polskiego ambasadora w Szwajcarii, Grabowski raz się wypierał tych liczb, raz ich częściowo bronił. W Izraelu mówił co innego niż w Polsce. Liczba powróciła teraz jako efektowne wsparcie słów ministra Katza i innych.

Ostatnio to Centrum wydało fundamentalną pracę „Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski”. Recenzja przygotowana przez Instytut Pamięci Narodowej wskazuje na manipulacje już na poziomie cytatów. Deformuje się obraz w kierunku wytwarzania wrażeń niekorzystnych dla polskich uczestników zdarzeń. Kobieta Żydówka opowiada, że była karmiona przez Polaka, „choć nie miała grosza przy duszy”, pomija się tę ostatnią część zdania. To tylko jeden z bardzo wielu przykładów. Już pojedynczy, powinien deprecjonować naukowca. Ale badacze z Centrum na krytykę nie reagują. Zapewne przedstawią ją jako przejaw zajadłości prawicy, niechcącej rozliczenia Polaków.

Logika szantażu

I znów można do woli spekulować, co przeważa w tej postawie. Niezłomna wiara w polskie winy? Która jest tak wielka, że trzeba obraz dodatkowo przyczerniać i nie stosować podstawowych reguł badawczych, które stosowano, kiedy przychodziło badać choćby zjawisko żydowskiej kolaboracji (np. potwierdzenia jednej relacji przez inne czy dodatkowa weryfikacja źródeł sądowych). Trudno się oprzeć wrażeniu, że są i inne motywy. Niechęć do tradycyjnej, narodowo-katolickiej Polski? Nadzieja na poklask na Zachodzie? Tam uwierzą z pewnością im, a nie przedstawianemu jako prawicowy urząd IPN-owi.

Uwikłanych w tę jednostronność jest zresztą wielu. Politycy PO, dziś oburzający się na Katza, ba, zarzucający pisowskiemu rządowi miękkość, wczoraj bronili nie tylko Grabowskiego, ale i Jana Tomasza Grossa z jego bezceremonialnym naginaniem historycznych źródeł i mieszaniem ich z publicystyką, niewiele subtelniejszą od wypowiedzi izraelskiego ministra.

Wiara w automatyczne niemal poparcie Zachodu, także USA, dla wygrażania obecnej Polsce, pojawia się w innych historiach. Oto Jan Hartman otwarcie grozi ministrowi Piotrowi Glińskiemu na swoim blogu: jeśli zamachnie się na Muzeum Polin, „będzie miał przerąbane w Izraelu i Ameryce”.

Ten brak symetrii - wpływ polityków obecnej opozycji na instytucje muzealne to coś naturalnego i dobrego, próba skorzystania ze swego wpływu przez prawicę to zawsze „zamach”, jest skądinąd typowy i dla innych frontów, niekoniecznie dotyczących spraw żydowskich. Gliński nie ma prawa pytać o wystawę poświęconą 50. rocznicy Marca, choć znaleziono tam miejsce na rozliczenie obecnej TVP, nie znaleziono na przypomnienie, jak po 1989 roku III RP naprawiała dawne krzywdy. Nie ma prawa zauważać, że panele organizowane w Polinie rażą jednostronnym doborem uczestników.

Żadnego „zamachu” zresztą nie będzie. Będzie konkurs, w którym ministerstwo kultury to tylko jeden z trzech podmiotów - obok warszawskiego samorządu (on jak wiadomo nie składa się z polityków) i fundacji Żydowski Instytut Historyczny. Dyrektor Dariusz Stola ma szanse, aby go wygrać, co pokazuje papierową naturę rzekomego autorytaryzmu władz rządowych, przynajmniej w tej sferze.

Ale podobna pewność siebie cechuje i inne instytucje, jeśli chcą czegoś od obecnej Polski. Czy nie ma jej w żądaniach Muzeum Holocaustu wobec IPN-u, aby mu przekazano kopie wszystkich zbiorów, które wskaże? Spróbuje tylko Instytut kierować się naturalnym dążeniem muzealników i archiwistów, aby mieć pewne dokumenty czy eksponaty tylko u siebie. Wówczas okaże się antysemicki. Ale też w całą akcję zaangażowano aż amerykańską ambasador.

Jednak umiar

Wymieniwszy te wszystkie okoliczności, będę jednak wzywał do zachowania zimnej krwi. Doradzałem ministrowi Glińskiemu zgodę na pozostanie dyrektora Stoli, w imię unikania międzynarodowych awantur. Doradzam wszystkim prowadzenie polemik, ale też schodzenie z linii strzału ideologicznym naukowcom z Centrum Badań nad Zagładą Żydów. A IPN-owi jakieś ugłaskanie Muzeum Holocaustu.

Doradzam z wielu powodów. Ja wyobrażam sobie w teorii nie tylko porzucenie skrajnie proizraelskiej linii polskiej dyplomacji, ale zamianę jej na swoje przeciwieństwo: ostrej konfrontacji ze światem żydowskim, gdzie tylko się da. Jarosław Kaczyński z pewnością chciałby tego uniknąć, ale powiedzmy szczerze: część tego obozu gładko weszłaby w tę rolę. Tylko że Polska doznałaby zbyt wielu bolesnych strat. To by nas naprawdę kosztowało oddzielenie od amerykańskiego sojusznika, a w szerszym sensie od Zachodu. Nadgorliwości warto się być może wyzbyć. Ale testowanie naszej autentycznej izolacji zostawmy politycznym szaleńcom.

Jest jednak także inny powód. Akcja rodzi reakcję. Odpowiedzią na krzywdzące uogólnienia izraelskich (i polskich) historyków, polityków czy dziennikarzy są obecne już dziś, na razie jako żywiołowe wypowiedzi w internecie, karykaturalne obrazy wojennej przeszłości. Mitowi polskiej dziczy zajmującej się wtedy głównie polowaniem na Żydów przeciwstawiany jest mit Polaków totalnie bezgrzesznych, co także jest fałszem. Wystarczy przeczytać wojenne pamiętniki Zygmunta Klukowskiego, lekarza z Zamojszczyzny, żeby się o tym przekonać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Piotr Zaremba: W konflikcie izraelsko-polskim powinniśmy zachować zimną krew - Portal i.pl

Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska