Historia Eweliny zaczęła się dla mnie od krótkiego maila o tajemniczym tytule "Córka". Pochodził od pani Beaty, która w kilku zdaniach streściła jedną z najszczęśliwszych chwil w życiu - jej dziecko skończyło właśnie studia w Oksfordzie! "Jestem bardzo dumna" - pisała z radością. Odpisałem, ustaliliśmy szczegóły i kilka dni później siedziałem już w aucie, w drodze do Lubiatowa pod Sławą.
- Szkoła? Do momentu skończenia liceum byłam naprawdę dobrą uczennicą, miałam czerwone paski, wyróżnienia, nauka szła mi bezproblemowo - opowiada Ewelina, gdy pytam o początki.
- Zawsze lubiła się uczyć. Czasami czytając książkę, wyłączała się kompletnie, nie słuchała, co do niej mówię. Od małego była ciekawa świata - uśmiecha się mama.
- Po liceum zamarzyło mi się studiować filologię angielską. Niestety, po złożeniu dokumentów okazało się, że zabrakło mi dwóch punktów... Pozostała druga opcja - socjologia na Uniwersytecie Zielonogórskim - dodaje dziewczyna.
Ten wybór jest dziś niezbyt miłym wspomnieniem. - Czułam się wtedy taka nieszczęśliwa, te studia mi po prostu nie szły... Po pierwszym semestrze chciałam je nawet zamienić na historię, ale dziekan powiedział, że to nie takie proste, trzeba pozaliczać inne przedmioty itd. Nie chciałam już dłużej tam się uczyć, to była droga przez mękę. Wtedy pojawiła się myśl o wyjeździe... - przyznaje.
Ale dla rodziny to był szok. - Przed studiami byłam wzorową uczennicą, a tu nagle coś takiego, myśl o rezygnacji z nauki na rzecz wyjazdu w nieznane. Żeby nieco uspokoić mamę, powiedziałam, że nie rzucę ich całkowicie, wezmę jedynie urlop dziekański - Ewelina nie ukrywa, że było to bardziej zagranie pod publiczkę, bo już wiedziała, że na socjologię nie wróci.
Wyjechała do Oksfordu razem z kolegą, który miał tam znajomych. - Już wtedy marzyłam, by rozpocząć w Anglii studia, ale najpierw chciałam znaleźć tam pracę, zaczepić się i zarobić trochę pieniędzy - mówi.
Na starcie żyło się ciężko. - To był taki skok na głęboką wodę, ale... do odważnych świat należy - uśmiecha się dziewczyna. Pierwszy szok to język. - W Polsce myślałam, że mój angielski jest w miarę dobry. Ale kiedy tylko wysiadłam z autobusu... Nie wiedziałam, czy kierowca powiedział do mnie 20 funtów, czy 12. Ten akcent, cała otoczka języka sprawiały, że trudno było się przyzwyczaić.
Pracę znalazła w restauracji, jako kelnerka. - Wieczorami chodziłam do szkoły językowej, gdzie szlifowałam swoje umiejętności, cały czas myśląc o studiach - podkreśla.
Momentami zmęczenie było nie do zniesienia, ale wytrzymała. Po roku złożyła dokumenty na Oxford Brookes University.
- Tam na każdą uczelnię trzeba je składać z rocznym wyprzedzeniem - tłumaczy Ewelina. Odbywa się to przez internet. - Jest jeden portal, nie trzeba nigdzie jeździć i załatwiać zbędnych formalności jak w Polsce. Wystarczyło, że napisałam, jakie miałam oceny z poszczególnych przedmiotów na maturze. Najważniejszy był jednak list motywacyjny na 4.000 słów po angielsku. Na niego zwraca się największą uwagę, chodzi o to, jak dana osoba jest w stanie się zaprezentować.
Wybrała kierunek związany z zarządzaniem hotelem i restauracją. Udało się! - Odpisali mi jedynie, że muszę jeszcze zdać certyfikat językowy. Co prawda miałam jeden z Cambridge, ale nie został uznany, bo oni bardzo się nie lubią - śmieje się dziewczyna.
W swoim roczniku była jedyną Polką. Pierwszy semestr to był koszmar. - Jezu, co ja tutaj robię?! Czy na pewno to była dobra decyzja? - zastanawiała się. Wokół sami bogaci ludzie, doskonale odnajdujący się w tamtej rzeczywistości, i ona, szara myszka z Polski... Ale nie załamała się, tylko zdecydowanie szła do przodu.
- W Anglii wszystko jest naprawdę świetnie zorganizowane. Nauka nie wygląda tak, jak w Polsce, gdzie cały czas klepie się tylko teorię. Tam stawiają głównie na praktykę. Poza tym pierwszy rok jest jakby próbny, nie liczy się do świadectwa końcowego - wyjaśnia Ewelina.
Przedmioty były konkretne. - Na jednym dostaliśmy wirtualny hotel, którym mieliśmy zarządzać. Ja odpowiadałam za restaurację, ktoś inny zarządzał ludźmi. Trzeba było podejmować takie decyzje, by nie zbankrutować, by się rozwijać. Takie zajęcia naprawdę dużo dają, dużo uczą - przekonuje.
Jak godziła studia dzienne z pracą w restauracji? - W Anglii jest tak, że podczas wybierania przedmiotów widzi się, w które dni one są. Mogłam ułożyć sobie plan pod swoją pracę - tłumaczy. - Bywało, że nie miałam żadnego dnia wolnego dla siebie, ale uparłam się, żeby to skończyć.
Drugi rok to tak zwane zdobywanie doświadczenia. - Uniwersytet załatwia studentom roczną praktykę, gdziekolwiek się chce. Można studiować, a właściwie pracować, choćby w Australii czy Ameryce albo gdzieś w Europie - opisuje dziewczyna.
Ona została w Anglii. Głównie dlatego, że trochę bała się o przyszłość. Studia i mieszkanie opłacała z własnej kieszeni. - Miałam jeszcze to szczęście, że gdy zaczynałam studia, opłata wynosiła 3.500 funtów za rok. Dziś jest to już 9.000 funtów, więc wiele osób musi zaczynać dorosłe życie od spłaty kredytu - stwierdza. Poza tym awansowała w restauracji, w której pracowała. Tam właśnie odbyła swoją praktykę.
Na trzecim roku wróciła do regularnej nauki. - Oceniani byliśmy nie według kluczy, jak to jest w Polsce, tylko według naszego toku myślowego. W Anglii preferuje się eseje, wypowiedzi, by sprawdzić, jak student myśli. Bo co z tego, że wyryje na pamięć kilka pojęć, które później i tak zapomni? - zauważa.
Na ostatnim roku Ewelina zainteresowała się finansami. - Miałam już bardzo dobrze opanowany język, czułam się też o wiele pewniej - nie ukrywa.
Jednymi z ciekawszych zajęć była analiza finansowa wybranej firmy notowanej na giełdzie. - Dostaliśmy do rąk ich wszystkie raporty, porównywaliśmy z tym, co o tym mówi CEO (taki główny szef - dop. red.). Sprawdzaliśmy, czy mówi prawdę, jeśli chodzi o stan finansów. Na końcu trzeba było podjąć decyzję: kupujemy akcje tego przedsiębiorstwa, czy nie - opowiada.
Studia w Oksfordzie dają właściwie 100-procentową szansę na zatrudnienie. - Żeby ktoś nie znalazł pracy po tym uniwersytecie, to... chyba sam musi tego chcieć - ocenia dziewczyna. - Na ostatnim roku dostaliśmy listę 100 tak zwanych mentorów, ludzi, którzy są na przykład głównymi menedżerami hotelu, znani w środowisku. Osoby wysoko postawione. Z tej listy mieliśmy wybrać sobie około sześciu, z których następnie została nam przydzielona jedna. Osoba, która miała za zadanie nas wspierać, kierować nami i pomagać się rozwijać.
- To znaczy, że jakaś szycha, całkiem za darmo, "martwi się", żebyś po studiach znalazła dobrą pracę? - pytam z rozdziawioną buzią.
- Tak - śmieje się Ewelina. - Mnie przydzielono doradcę finansowego. Zaraz po szkole załatwił dla mnie kilkumiesięczny staż w dużym hotelu w Londynie. Teraz jestem w Polsce na krótkich wakacjach, ale po powrocie do Anglii mam kolejne, umówione przez niego, rozmowy kwalifikacyjne. Cały czas jesteśmy w kontakcie. W Polsce po skończeniu studiów zostaje się tak naprawdę z niczym, jedynie z wykutą teorią. W Anglii ma się już rok doświadczenia w pracy i szerokie perspektywy.
Kiedy opowiada o swoim życiu w Anglii, widać, że jest naprawdę szczęśliwa. - Ten kraj jest o wiele bardziej poukładany, choćby ze względu na prawo. Nie ma tam zbędnej biurokracji. W Polsce, kiedy studiowałam jeszcze socjologię, co miesiąc martwiałam się, czy wystarczy mi do pierwszego. W Anglii takich problemów nie było, wystarczało zarówno na opłacenie studiów, jak i na życie, przyjemności - wylicza.
Minusem jest za to tempo życia. - W centrum Londynu się nie chodzi, tylko... biega. To jedno z miast na świecie, które nigdy się nie zatrzymuje i nie śpi - mówi Ewelina.
Do Polski nie zamierza już wracać, ale bardzo za nią tęskni. - Jako za ojczyzną. Tęsknię oczywiście za mamą, moją małą wioseczką, tu jest taki spokój... - rozmarza się. Ale szybko zaznacza, że wyjazd był najlepszą decyzją w jej życiu.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?