Na grobie ukochanego ojca była już raz. 10 lat temu pojechała pociągiem. Teraz leciała samolotem
(fot. zdjęcie: Archiwum rodzinne)
W sobotę w katastrofie samolotu prezydenckiego zginęła dwójka gorzowian. Pani Anna, z domu Popławska, wiceprzewodnicząca Gorzowskiej Rodziny Katyńskiej, leciała, aby jeszcze raz odwiedzić grób ojca. Razem z nią w ostatnią podróż wyruszył ukochany wnuk Bartosz. Opowieści babci tak zafascynowały go postacią pradziadka - żołnierza, piłsudczyka, obrońcy Polski - że sam chciał odwiedzić miejsce gdzie spoczął.
Był piłsudczykiem
Starszy chorąży Franciszek Popławski (do stopnia podporucznika wyniósł go pośmiertnie Lech Kaczyński) urodził się w 1900 r. w Inowrocławiu. Mając 18 lat walczył o niepodległość kraju pod dowództwem marszałka Piłsudskiego. Po zakończeniu I wojny światowej postanowił dalej służyć Polsce. Jako zawodowy żołnierz stacjonował w Gnieźnie. W 1924 r. przeniesiono go na Wschód. Został dowódcą plutonu CKM w miejscowości Łużki (woj. wileńskie). Tam poznał swą przyszłą żonę - Wiktorię. Ona pochodziła z bogatego domu. Rodzina miała wielohektarowe gospodarstwo, dwie kamienice. On młody, postawny, w mundurze. Zaimponował jej i rozkochał w sobie. Cztery lata później urodziła się Anna. Ich szczęście trwało do 1939 r. 30 sierpnia, dwa dni przed wybuchem wojny, był już na froncie w okolicach Augustowa. 17. został aresztowany przez NKWD i wywieziony do obozu w Kozielsku. W kwietniu 1940 r. zginął zamordowany w lesie katyńskim.
- 17 września na wschodzie o wojnie się tylko mówiło. Wiedzieliśmy, że na Pomorzu jest Hitler, ale wszyscy byli przekonani, że zaraz pomogą nam Anglicy, Amerykanie i wojna szybko się skończy. Przecież mieliśmy pakt - wspomina Maria Surmacz, przyjaciółka Anny, przewodnicząca Gorzowskiej Rodziny Katyńskiej. Pani Maria mieszkała wtedy w Tarnopolu, ojciec Alojzy był śledczym w policji. On też przepadł 17 września. - Nasi ojcowie mieli pilnować granicy na Wschodzie. Kiedy pojawili się Rosjanie, mówili, że przychodzą z pomocą...
Ziemianki w Kazachstanie
Annę i jej rodzinę zesłano do Kazachstanu 13 kwietnia 1940 r. Mieli 20 minut na spakowanie się. W jednej chwili stracili cały majątek. Wywieźli ich w zabitych deskami bydlęcych wagonach, jedynie z piecykiem po środku i z dziurą w podłodze na odchody. Anna ciężko pracowała w sołchozie przy wyrobie cegieł. Najpierw urabiała glinę nogami, później przekładała ją do formy, następnie wypalała w piecu i układała. Żyli w zimnych lepiankach, pod strzechą. - Spracowane dłonie, powykręcane od noszenia ciężarów palce - opisuje przyjaciółkę M. Surmacz. - Tam, aby przeżyć, Polacy musieli kraść. W nocy kradliśmy kłosy, które zostawały na polu w koleinach po przejeździe kombajnu. U Kozaków dzienny przydział chleba dla osoby pracującej to było zaledwie 300 gramów. Jeśli ktoś nie mógł pracować, dostawał o połowę mniej. Przez całe lato odkładaliśmy więc co można, aby później przeżyć zimę. I zawsze w strachu, żeby komsomolec nie zobaczył i nie naskarżył.
Maria Surmacz, która do Kazachstanu trafiła w pierwszej turze wywózki, opowiada jedną z historii: - Mama Ani miała gorączkę, więc ta w nocy przy siarczystym mrozie poszła z kanką szukać czystego i zmrożonego śniegu. Chciała zaparzyć jej wodę z końskim szczawiem, który był tak niedobry, że koń ją skubał z wykrzywionym pyskiem. Ale my mieliśmy tylko to. Kiedy Ruski ją zobaczył, zbił i zabrał kankę. Ona nie odpuściła. Poszła jeszcze raz rankiem i dopięła swego.
Marzyła o powrocie
- Marzyła jedynie o tym, aby wrócić do Polski i najeść się do syta - mówi syn Franciszek, tata Bartosza. - Po wojnie nie wróciła do swego domu, tylko trafiła do pracy do PGR-u, już tu na Zachodzie. Ale kiedy dostali kopiec ziemniaków, mleko do picia to tak jakby Pana Boga za nogi chwycili.
M. Surmacz: - Rosjanie mówili nam, że nie mamy po co wracać, że Polski nie ma i nie będzie. Ale i tak nie zdołali nas zatrzymać. Do kraju wróciliśmy tymi samymi bydlęcymi wagonami.
Pani Anna i Maria, mimo że ich losy były wręcz bliźniaczo podobne, spotkały się dopiero w 1990 r., kiedy zakładały grupę katyńską. - To była cudowna matka, babcia i opiekunka. Uprawiała działkę. Musiała mieć swoje warzywa, bez chemii, żeby jej wnuki zdrowo jadły.
Prawdziwa patriotka, na zdjęciach z uroczystości zawsze stoi przy sztandarze. W takim duchu wychowywała wnuka Bartosza. Pradziadek, którego znał tylko z opowieść był jego bohaterem. W styczniu zeszłego roku Anna zapisała Bartosza do Gorzowskiej Rodziny Katyńskiej. Bo tylko tak miał szansę pojechać z nią do Katynia.
Tak się cieszyła
Na grobie ukochanego ojca była już raz. 10 lat temu pojechała pociągiem. Teraz, w wieku 82 lat, taka podróż byłaby zbyt ciężka. Dlatego tak się cieszyła, że poleci samolotem, i to z prezydentem. - Wzięli dwa znicze i wiązankę. Pojechali pomodlić się i oddać mu hołd... - mówi Franciszek Borowski.
Bartosz miał 32 lata, skończył studia inżynierskie na Akademii Rolniczej w Szczecinie. Kilka miesięcy temu ożenił się, pracował jako kierowca ciężarówki. Pod artykułem w "Gazecie Lubuskiej" o śmierci Bartka i jego babci wpisał się Damian: "Bartka poznałem dwa lata temu, zacząłem z nim pracować jako kierowca w hurtowni. Szybko z nim się zaprzyjaźniłem i polubiłem, przed każdym wyjazdem w trasę miło się z nim rozmawiało. Zawsze znaleźliśmy wspólny temat (...).
W sobotę dostałem telefon od kolegi, że Bartek miał lecieć z babcią tym samolotem, wtedy czas zaczął pomału lecieć. Człowiek czekał przed telewizorem na wiadomość o tej tragedii, po chwili zaczęli czytać listę ofiar i wtedy usłyszałem jego nazwisko. Do tej pory nie mogę w to uwierzyć, że był tam Bartek. Jutro w pracy nie pogadamy, nie pośmiejemy się, będzie tylko pustka. Znałem cię tylko dwa lata a minęły one jak dwadzieścia. Żegnaj Bartek, będę o tobie pamiętał, bo takich kolegów, jak ty to się nigdy nie zapomina. Spotkamy się jeszcze ale już w innym świecie"...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?