Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pół wieku pracy i pasji. Jubileusz pięćdziesięciolecia rodzinnej firmy świętują państwo Smoliczowie z Otynia

Eliza Gniewek-Juszczak
Eliza Gniewek-Juszczak
50 lat ma firma Henryka Smolicza z Otynia. Życzenia złożyli pracownicy oraz burmistrz Barbara Wróblewska i Aneta Smolicz, przewodnicząca rady miejskiej (prywatnie synowa pana Henryka)
50 lat ma firma Henryka Smolicza z Otynia. Życzenia złożyli pracownicy oraz burmistrz Barbara Wróblewska i Aneta Smolicz, przewodnicząca rady miejskiej (prywatnie synowa pana Henryka) Eliza Gniewek-Juszczak
– Gdybym tej pracy nie lubił, nie robiłbym tego przez pięćdziesiąt lat – mówi Henryk Smolicz. W grudniu rodzinna firma produkująca lampy świętuje półwiecze funkcjonowania. Niektórzy pracownicy są tutaj od 25 lat.

– Żebym mogła stąd odejść na emeryturę – życzy szefowi jedna z młodych pracownic. – Tak długo z tobą nie wytrzymam – żartuje Henryk Smolicz. Jak później przyzna, brakuje mu 21 lat do setki.

Dokładnie 9 grudnia firma, którą założył, skończyła 50 lat. Z tej okazji odbyła się uroczystość z udziałem burmistrz Otynia Barbary Wróblewskiej i przewodniczącej rady miejskiej Anety Smolicz (prywatnie synowej pana Henryka). Kiedy stłukła się szklanka, pracownicy zgodnie zakrzyknęli: – To na szczęście szefie.

Życzeń było więcej. – Przeżyć 50 lat, to dużo, a prowadzić firmę przez tyle czasu, to jest sukces – mówiła burmistrz i życzyła kolejnych wielu sukcesów i zadowolonych klientów.

Firma Hesmo, dzisiaj znane też jako HaBeMa zajmuje się produkcją lamp. Wyposaża w oświetlenie hotele w Polsce i Europie. W otyńskim zakładzie powstały lampy nawet do dwóch hoteli w odłegłym Dubaju.

– W województwie lubuskim jestem jeden. Następna w kolejności firma, która też produkuje oświetlenie i ma duży staż to LUG z Zielonej Góry, ale jest wiele młodsza – zaznacza Henryk Smolicz.

Kolejny nowy zakład ciągle był za mały

– W technikum odlewniczym w Nowej Soli zaproponowano mi i paru kolegom pracę w roli nauczycieli. Potem sześciu z nas się zbuntowało i przeszliśmy do przemysłu – wspomina początki swojej kariery pan Henryk. – Odszedłem do fabryki sprzęgieł w Kożuchowie na stanowisko starszego konstruktora . Tam natknąłem się na odpady, tzw. ażury, które powstają przy tłoczni. Z tych ażurów zacząłem kombinować ramy do luster i oprawy oświetleniowe. Systematycznie powiększałem ofertę i zbudowałem pierwszy, porządny zakład koło naszego domu przy ul. Kaczkowskiego w Nowej Soli. Tam już była produkcja masowa. Zatrudniałem 17 ludzi. Oferta była coraz większa. Musiałem wybudować nowy zakład ze sklepem na rogu ulic Królowej Jadwigi i Wojska Polskiego. Po jakimś czasie także tam było za mało miejsca. Kiedy byłem za granicą żona trafiła na okazję kupienia działki w Otyniu. Kupiła. Zbudowaliśmy kolejny zakład. Zatrudniałem wtedy 37 ludzi. Z biegiem czasu znów okazało się, że jest zbyt mały. I wybudowałem ten zakład, w którym teraz jesteśmy, ma ok. 4 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni.

Pan Henryk prowadzi firmę z córkami. Firmę wspiera też żona Teresa. – Beata zajmuje się produkcją. A Hanna działa w Krakowie i to ona nam daje robotę – podkreśla pomysłodawca firmy. – Na tej zasadzie działamy. To firma rodzinna, bez udziału osób trzecich.

Praca w firmie rodzinnej 24 godziny na dobę

– Cały czas jesteśmy w pracy, czy przy śniadaniu, czy wieczorem, zawsze się rozmawia się o firmie. To ciągła praca, 24 godziny na dobę. Ale mi to nie przeszkadza – uśmiecha się Beata Smolicz-Moroz, dyrektor sprzedaży.

Firma jest starsza od niej. Włączyła się po studiach. A studiowała ekonomię w Szczecinie. Jako absolwentka tego kierunku miała zapewnioną pracę na stanowisku dyrektorskim w browarze szczecińskim.

– Szef browaru nie chciał mnie wypuścić, ale powiedziałam mu, że: „w związku z tym, że rodzice wysłali mnie na te studia z myślą, że ja wrócę i będę pracować z nimi, ponosili koszty, dlatego wracam”. I podziękowałam za ofertę.

W rodzinnej firma, panują rodzinne relacje

Beata Smolicz- Moroz podkreśla, że w firmie panują domowe, przyjazne stosunki. Pracuje 25 osób. – Nikt nad nikim nie stoi, nie pogania. Każdy robi zadanie, które do niego należy. Myślę, że też szefa tak fajnie traktują. Niektóre osoby są w firmie 20 - 25 lat. Najkrócej to chyba trzy lata. Nie ma dużej rotacji. Szukamy fachowców, szlifierzy i spawaczy, których trudno znaleźć – zdradza.

To, co doceniają klienci, to przede wszystkim to, że lampy są ręcznie robione na miejscu, a nie składane z gotowych części. – Jak przyjedzie klient i ma jakąś swoją wizję, tato bierze kartkę i ołówek, bo zawsze ołówkiem rysuje i od razu jest rysunek techniczny. Tato też projektuje matryce i maszyny. Jesteśmy samowystarczalni. Mamy swoją narzędziownię, kartoniarnię. Tato ma biuro projektowe - mówi pani Beata.

Henryk Smolicz potwierdza, że nie ma problemów z narysowaniem, zaprojektowaniem ani rozwiązaniem technicznym. – Miałem dobrych nauczycieli w technikum od rysunków technicznych – przyznaje, uśmiechając się i skrywając talent.

- Siostra załatwia kontrakty i prowadzi dwa salony oświetleniowe. Byliśmy w tym roku na targach w Dubaju, Paryżu i Londynie. Produkty się podobają – cieszy się pani Beata.

Lampa musi mieć swoje pomieszczenie

W domu państwa Smoliczów są tylko lampy, które powstały w firmie. Ale pan Henryk nie ma swoich ulubionych wzorów. – Lampy są sezonowe, jak były modne motywy przyrody, mieliśmy serię lamp drzewko. Były kiedyś modne takie w kształcie kalii. Wzory są przez dwa – trzy lata. Nie mogę mieć ulubionych, bo one muszą się zmieniać. Ulubione są te, które mają dużą sprzedaż w danym okresie – podkreśla z uśmiechem i dodaje, że każda lampa musi mieć swoje pomieszczenie.

– Gdybym nie lubił tej pracy, to przez 50 lat bym tego nie robił. Ktoś może zadać pytanie, czy gdyby była okazja cofnąć czas, to czy też robiłbym lampy. Tak, ale nie popełniłbym paru błędów, takich jak otwarcie placówki w Ameryce – przyznaje pan Henryk.

Lampy od 50 lat, pasja motocyklowa jest starsza

Kiedy Henryk Smolicz nie projektuje lamp, wsiada na harleya. Ostatnio wybrał się z Mikołajami na motorach.

– W ubiegłym roku przejechaliśmy z żoną 2160 kilometrów. Pojechaliśmy na zlot harleyowców do Pragi. Potem z Pragi do Insbrucku, dalej nad Jezioro Bodeńskie. Nic nas nie bolało, ani kręgosłup ani głowa – opowiada. Motocykle to pasja z lat młodości: – W 1967 roku miałem ciężki wypadek. Z posesji wyjechała Warszawa, nie dała mi szans jej ominąć. Moja „emzetka” poszła do worka, a ja znalazłem się w szpitalu. Przed 10 laty wróciłem do tej pasji. Wpierw kupiłem mały motor, potem sprzedałem i kupiłem harleya. Na tym harleyu zabito mi syna. Motor sprzedał i dokumenty odwoził, wyjechał mu samochód, tak jak mi... Po pewnym czasie wróciłem do jazdy. Żona też się przekonała, że jeżdżę bezpiecznie i jeździmy razem.

W tym roku w dwa małżeństwa z szefem produkcji i jego żoną pojechali dookoła Polski. – Piękną pogodę mieliśmy w te wakacje. Było ciepło. Ale mamy odpowiednie stroje do jazdy, bo trzeba być przygotowanym na wszystko.

TO WARTO WIEDZIEĆ

Zobacz też: Co zostało ze znanej wieży w Nowej Soli?

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska