- Miałam koleżankę. To była córka sołtysa. Wysłali ją do szkoły w Zielonej Górze. Dostałam od niej adres. Też chciałam się tu dostać - wspomina Helena Piekarska. - Pojechałam pociągiem do Katowic. Potem do Wrocławia. Wreszcie do Zielonej Góry.
To była noc. Miasto wydało się jej ciemne. Aleja Niepodległości tonęła w drzewach. Na szczęście w pociągu spotkała dwie panie, które jechały po córki. Szła więc za nimi.
- A ty, dziewczynko, co chciałaś? - zapytał porucznik, gdy znalazła się na portierni. Wyglądała na młodszą. Z dwoma warkoczykami. Powiedziała, że chce się uczyć w szkole Polskiej Wełny i pracować w tej fabryce.
Tak też się stało. Od razu trafiła do… siódmej. Choć miała ukończone tylko cztery.
- Skłamałam, bo chciałam tak jak koleżanka od razu znaleźć się w ostatniej klasie - wspomina pani Helena. - Nie zdawałam sobie sprawy, że nauka w niej będzie dużo trudniejsza.
I była. Niektóre dziewczyny miały za sobą zaliczoną pierwszą klasę gimnazjum. A ona? Zawzięła się jednak. Przecież musi dać radę. Nie wróci w Kieleckie.
Po ukończeniu siódmej klasy, przez trzy lata chodziła jeszcze do szkoły przemysłowej. Trzeba było przejść przez wszystkie działy. - Uczyłyśmy się chętnie. Bo wszędzie spotykały się z życzliwością. I nauczycieli. I pracowników - mówi H. Piekarska. - Mieszkałyśmy w internacie. W Polskiej Wełnie była stołówka. Jedzenie w niej było dobre. Czas wolny spędzałyśmy w Hali Ludowej, gdzie nauczyłyśmy się tańczyć. Za tym obiektem była hala. Pusta. Śmierdziało tam stęchlizną. Żydówki w czasie wojny tam pracowały…
- Jak skończyłam szkołę, to najpierw dostałam jedno, potem dwa krosna - przypomina sobie pani Helena. - Pamiętam, że maszyny przywozili w częściach, majstrowie je składali. Później sprowadzili angielskie, ależ one hałasowały. Żeby coś majstrowi powiedzieć, trzeba mu było krzyczeć do ucha.
Była szczęśliwa, że jest w Zielonej Górze. Początkowo modliła się, żeby któregoś dnia mama jej stąd nie zabrała. Ale to mamę któregoś dnia zabrał do siebie Bóg. Z rodzinnej wsi przyszła paczka. Z pierzem. I informacją, że straciła najbliższą osobę.
Były jeszcze inne ciężkie chwile. Kiedy zmarł jej półtoraroczny syn. A wystarczyło zastosować tylko odpowiednią dietę, by mógł przeżyć. Tak jak jej córka. Zanim jednak zdiagnozowano celiakię, minęło sporo czasu.
W Polskiej Wełnie pracowała do 1952 roku. Później była maszynistką, m.in. przez pewien czas w ,,Gazecie Lubuskiej'', a przez 20 lat prowadziła kiosk.
- Mogłam nadrobić czytelnicze zaległości - śmieje się pani Helena. - Prasy było pod dostatkiem.
I tak rok za rokiem, nawet się nie spostrzegła, kiedy babcią się stała. Ale nie narzeka. Wnuczka codziennie ją odwiedza. I słucha opowieści, jak to dawniej nie tylko w Polskiej Wełnie było.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?