Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polskie Mundiale, osiem mistrzostw świata, od 1938 do 2018 roku. Od Wilimowskiego do Lewandowskiego

Tomasz Ryzner
Tomasz Ryzner
Genialni zawodnicy Ernest Wilimowski i Robert Lewandowski, czyli Biało-Czerwoni od 1938 do 2018 w finałach mistrzostwa świata
Genialni zawodnicy Ernest Wilimowski i Robert Lewandowski, czyli Biało-Czerwoni od 1938 do 2018 w finałach mistrzostwa świata kolaż PAP/Bartek Syta
Reprezentacja Polski uczestniczyła dotychczas w ośmiu z 21 finałów piłkarskich mistrzostw świata. W 22. mistrzostwach świata 2022 w Katarze Biało-Czerwoni wystąpią po raz dziewiąty. Poniżej przedstawiamy wszystkie występy naszych „Orłów” w światowych czempionatach.

Spis treści

Nasza drużyna narodowa rozpoczęła udział w mundialach od przedwojennego turnieju we Francji w 1938 roku, który zakończyła na jednym niesamowitym meczu, gdzie geniuszem błysnął Ernest Willimowski.

Na kolejny występ Polaków musieliśmy czekać aż 36 lat. Ale warto było uzbroić się w cierpliwość, bowiem „Orły” Kazimierza Górskiego wzleciały w 1974 roku bardzo wysoko, bo do trzeciego miejsca na świecie, a Grzegorz Lato został królem strzelców tunieju.

Następnie była Argentyna '78, gdzie reprezentacja prowadzona przez Jacka Gmocha miała walczyć o złoto, a zakończyła udział na 5-8 miejscu. Na mundialu w Hiszpanii '82 Biało-Czerwoni znowu spisali się kapitalnie. Tym razem pod wodzą Antoniego Piechniczka po raz drugi w historii zajęli trzecie miejsce na świecie. W 1986 roku pojechaliśmy do Meksyku, gdzie odpadliśmy w 1/8 finału z Brazylią po wysoko przegranym, ale naszym najlepszym meczu w turnieju.

Na kolejne finały musieliśmy czekać 16 lat. Do mistrzostw świata 2002 w Korei Południowej i Japonii wprowadził nas Jerzy Engel. Następne dwa starty skończyły się podobnie, jak w dalekiej Azji, na meczu otwarcia, meczu o wszystko i meczu o honor. Ani Paweł Janas ani Adam Nawałka nie byli w stanie, jak wcześniej selekcjoner Engel, wyjść z drużyną z grupy, zarówno w Niemczech 2006 i Rosji 2018.

Polskie Mundiale (1938): Genialny „Ezi” strzela 4 gole Brazylii, ale to nie wystarcza

Na dwóch pierwszych Mundialach (Urugwaj, Włochy) Polaków zabrakło. W eliminacjach do turnieju w 1938 roku biało-czerwoni dali sobie jednak radę z Jugosławią (4:0, 0:1) i mogli się szykować na wyjazd do Francji.

Nad Loarę, pociągiem, pojechało 15 piłkarzy, w tym dwóch z klubu... Naprzód Lipny. Przed fazą ćwierćfinałową nasi trafili na Brazylię. Przegrywający jechał do domu. Mecz wyznaczono na 5 czerwca w Starsbourgu.

„Kanarkowi” nie byli wtedy jeszcze potęgą, ale do szerokiej czołówki już się zaliczali. Ich akcje stały wyżej, więc nikt się nie zdziwił, gdy po strzale Leonidasa (18. Minuta) prowadzili 1:0. Polacy nie pękli, 5 minut później po faulu na Wilimowski sędzia zarządził rzut karny. Fryderyk Scherfke wyrównał, ale dwa kolejne gole strzelili rywale naszych i po 45 minutach było 3:1.

Źle to wróżyło, ale w II połowie zaczęło padać, Brazylijczycy mieli buty bez kołków, ślizgali na boisku (powstała wtedy legenda , że Leonidas grał na bosaka, gdy w rzeczywistości czyścił z błota buty za linią boczną) i choć lepsi technicznie, nie mogli zamknąć meczu. O dalsze emocje zadbał goleador Ruchu Chorzów.

– Koledzy trochę się bali Brazylijczyków. Ja stracha nie miałem –

mówił po latach w rozmowie z Andrzejem Gowarzewskim, nieżyjącym już legendarnym dziennikarzem rodem z Szopienic.

„Ezi” w 6 minut (53., 59) wyczarował dwa gole i zabawa zaczynała się od nowa. Brazylia odpowiedziała drugim golem Peracio (71.) i długo wydawało się, że da on awans Brazylii. Wilimowski czyhał jednak w polu karnym i w 90. minucie ukąsił Canarinhos po raz trzeci. Sędzia zarządził dogrywkę. W niej naszym brakło już „paliwa”. Leonidas strzelił 2 bramki (93., 14.) i było już bardzo źle.

W końcówce „Ezi” trafił kontaktowego gola (119.), ale na wyrównanie brakło czasu, choć Edward Nyc trafił jeszcze w spojenie.

Polacy przegrali 5:6, odpadli z zawodów, ale jednym meczem napisali historię, kupili serca kibiców. 4 gole genialnego rudzielca było rekordem Mundiali aż do 1994 roku, gdy Rosjanin Oleg Salenko wbił 5 bramek Kamerunowi.

Co było potem, wiedzą ci, którzy interesują się historią futbolu. „Ezi”, który pochodził z rodzinny niemiecko(ojciec, zginął w I wojnie światowej)-śląsko (matka)-polskiej(ojczym), podpisał volkslistę i grał w reprezentacji III Rzeszy. I jak zwykle nieźle grał (13 goli w 8 meczach). Dlaczego to robił? Zapewne wybierał między walką na boisku, a walką na... froncie wschodnim. Możliwe, że zadziałał szantaż (ojczym „Eziego” był powstańcem śląskim, więc groził mu co najmniej obóz koncentracyjny).

Po wojnie nikt tego nie dociekał. Wilimowski zamieszkał w Karlsruhe, a w Polsce uznano go za zdrajcę. Został wyklęty, wymazany z kart historii polskiej piłki. Po zmianie ustroju, zaproszono go na 75-lecia Ruchu (zdobył z nim 4 tytuły MP, 3 razy został królem strzelców ekstraklasy). Wahał się, ale nie przyjechał na Cichą. Zmarł 2 lata później (1997 rok). Pozostała legenda. Są tacy, którzy przekonują, że chłopak z odstającymi uszami był największy w historii naszej kopanej. A gdyby nie wojna (w chwili jej wybuchu miał ledwie 23 lata) osiągnąłby status, który dwie dekady później zyskał niejaki Edson Arantes de Nascimento.

Polskie Mundiale (1974): „Orły Górskiego” zadziwiły piłkarski świat

„Koniec świata” – taki tytuł ukazał się na okładce jednej z angielskich gazet po słynnym remisie Polaków na Wembley, który dał nam awans na niemiecki Mundial. Świat się rzeczywiście zdziwił, bo mistrz świata z 1966 roku musiał zostać w domu.

Mimo wszystko nikt nie upatrywał w Polakach „czarnego konia”. Owszem, nasze kluby potrafiły błysnąć. Legia Warszawa w owych czasach dotarła nawet do półfinału Pucharu Europy (dzisiejsza LM), Górnik Zabrze zagrał w finale Pucharu Zdobywców Pucharu. Zgoda, ekipa Kazimierza Górskiego zdobyła złoto na Igrzyskach w 1972 roku, ale tam zawodowców przysyłały tylko kraje socjalistyczne.

Zresztą sensacja na Wembley sensacją, ale kto widział mecz, ten wie, że walczyliśmy dzielnie, jednak gdybyśmy przyjęli ze cztery, pięć goli, to wielkich pretensji do losu raczej by nie było.

Nasze akcje nie poszły w górę po losowaniu grup mundialowych. Włosi byli wicemistrzami świata. Argentyna od dawna zaliczała się do szerokiej czołówki. Jedynie Haiti wyglądało na w miarę łatwe do ustrzelenia.

Przed startem zawodów Kazimierz Górski zaskoczył roszadą w wyjściowej jedenastce: trio Mirosław Bulzacki, Lesław Ćmikiewicz, Jan Domarski zastąpił tercetem Władysław Żmuda, Zygmunt Maszczyk, Andrzej Szarmach.

Bomba poszła w górę 15 czerwca. Wszystkich, którzy nie znają historii naszej kopanej, którzy uważają, że na Euro 2016 odnieśliśmy sukces, informujemy, że Polska wygrała sześć z siedmiu meczów (sic!). Odprawiliśmy z kwitkiem Argentynę (3:2), Haiti (7:0), Włochy (2:1), Szwecję (1:0), Jugosławię (2:1), przegraliśmy z Niemcami (0:1) i w małym finale ograliśmy Brazylię (1:0, broniła tytułu).

Polska wprawiła w osłupienie ekspertów, bo nie dość, że wygrywała, to pokazywała futbol ładny dla oka. Kontra nadal była w użyciu, ale biało-czerwoni potrafili też bez trudu przenosić ciężar gry na połowę rywali. Bramki nie miały w sobie nic z przypadkowości. Kazimierz Deyna dzielił i rządził w środku pola, a w meczu z Italią strzelił jednego z najładniejszych goli imprezy (przy potężnym uderzeniu pękł mu but). Wspomagał go z gracją Henryk Kasperczak (dwie asysty w meczu z Włochami) plus Zygmunt Maszczyk, który czyścił przedpole bramki.

Grzegorz Lato był jak żywe srebro, toteż w polu karnym dopadła piłki przed rywalami. Andrzej „Diabeł” Szarmach okazywał się godny zaufania Górskiego. Na lewym skrzydle Robert Gadocha dryblował niczym Brazylijczyk. W obronie Jerzy Gorgoń, zwany „Białą Górą” był nie do przestawienia, a Władysław Żmuda, mimo ledwie 20 lat, grał niczym stary wyga. Pomagała mu wada wzroku, która powodowała, że nasz stoper nie reagował na zwody rywali. Na bokach obrony brylowali Antoni Szymanowski i Adam Musiał a Jan Tomaszewski (dwa obronione karne w turnieju) grał spokojniej niż na wspomnianym Wembley.

Polska zachwycała i wyrastała na kandydata już nie tylko do medalu, ale nawet zdobycia złotej Nike.

Przyszedł jednak mecz z gospodarzami. Stawką był finał, co nie znaczy, że sam mecz był półfinałem – o awans do głównej rozgrywki grało się w dwóch grupach. Nasi pokonali Szwecję i Jugosławię, ale Niemcy mieli lepszy bilans bramkowy, dlatego Polacy potrzebowali zwycięstwa.

Rzecz wydawała się do zrobienia, ale wtedy do akcji wkroczyła aura. Jeszcze na rozgrzewce nad stadionem we Frankfurcie świeciło słońce. Gdy nadeszła pora gry, z nieba lunął potężny deszcz. Dziś mecz zostałby przełożony. 3 lipca 1974 roku, pod naciskiem mediów i pewnie nie tylko, sędzia, austriacki (sic!), nakazał grać.

Zalana murawa wytrąciła Polakom sporo atutów. Niemcom łatwiej było się bronić, ale okazji do ich pognębienia nie brakowało. Niestety, nasi, zamiast coś strzelić, zrobili bohaterem meczu bramkarza Seppa Maiera. W 76. minucie nasi obrońcy raz nie upilnowali Gerda Muellera i było po frytkach.

Polakom pozostał mecz o 3 miejsce z Brazylią. Obrońcy tytułu grali na turnieju już bez Pelego, ale słabi nie byli. Jednak nie na tyle mocni, aby ograć ekipę znad Wisły. Jedynego gola strzelił niezawodny Lato, który puścił sobie piłkę obok obrońcy, włączył dopalacze i w sytuacji sam na sam posłał piłkę po ziemi obok bramkarza.

Sukces był niebywały. Kraj, który przez 36 lat nie miał zespołu w światowym czempionacie, przebojem wdarł się na podium, zyskując miano drużyny efektownej, nowoczesnej. Deynę wybrano najlepszym rozgrywającym, a Gadochę najlepszym lewoskrzydłowym świata. Lato z 7 golami został królem, a Szarmach (5 bramek) do spółki z Holendrem Johanem Nesskensem został wicekrólem strzelców.

Po powrocie do Polski samolotem Ił2 (za 6 lat rozbił się) nasi piłkarze odkrytym autokarem przejechali z Okęcia przez Trasę Łazienkowską do hotelu Solec. Na ulicach witało ich ponad 100 tysięcy warszawiaków. Nie mogło się obyć bez spotkania pierwszym sekretarzem PZPR, Edwardem Gierkiem, który w Belwederze dekorował piłkarzy i trenera orderami. Potem były wywiady, wizyty w zakładach pracy itd.

Tuż po Mundialu z Niemiec, Hiszpanii i innych krajów napływały oferty transferowe, ale choć do zarobienia była góra dolarów, towarzysze z PZPR-u ani myśleli dawać zgodę piłkarzom na wyjazd. Niemcy ciągle źle się kojarzyły, w Hiszpanii wciąż rządził faszystowski generalissimus Francisco Franco. Do zaakceptowania była Francja (tam w młodości pracował Gierek), i tam rok po mundialu pojechał zarabiać w prawdziwej walucie Gadocha. Reszcie piłkarzy pozostało trochę jeszcze pograć za złotówki.

Polskie Mundiale (3): 1978 – „Alchemik” Gmoch, czyli Argentyna i Brazylia tym razem górą

Na igrzyskach olimpijskich w Montrealu (1976) Polacy zdobyli srebro. Uznano to za porażkę, na drużynę spadła krytyka, co sprawiło, że Kazimierz Górski zwolnił trenerski fotel (po latach przyznał, że zrobił błąd). Drużynę przejął Jacek Gmoch, na Mundialu w Niemczech jeden z asystentów „trenera tysiąclecia”, a wcześniej solidny obrońca ekstraklasy i reprezentacji. Zadanie miał niełatwe. Dziś z grupy z Danią i Portugalią raczej byśmy nie wyszli. Wtedy nam poszło.

Turniej organizowała Argentyna, co oznacza, że FIFA już wtedy gwizdała sobie na kwestie moralne. Kraj znajdował się pod dyktaturą generała Jorge Rafaela Videli, a jego junta wymordowała tysiące ludzi.

Polska szykowała się do Mundialu inaczej niż 4 lata wcześniej, bo też Gmoch w niczym nie przypominał Kazimierza Górskiego. Był chorobliwie ambitny, kipiał energią. Swoją filozofię zawarł w książce „Alchemia Futbolu”. Trener na wielu polach wyprzedzał epokę, korzystał m.in. z wiedzy naukowców warszawskiego AWF-u. Miewał też zaskakujące pomysły. Potrafił organizować treningi o północy, albo zaprosić na zgrupowanie karatekę, który miał wydobyć z piłkarzy większą agresję.

Chciał ograniczyć do minimum przypadek w grze, zaprogramować ją, kontrolować futbolowe zmienne (choć często gęsto zmieniał skład). Jako absolwent Politechniki Warszawskie cenił piłkarzy-studentów. Uważał, że takim łatwiej o boiskową inteligencję i stąd obecność w kadrze Bohdana Masztalera i Henryka Maculewicza.

Gmoch starał na wszelkie sposoby zaimponować zawodnikom (w wyniku zakładu z Deyną miał zjeść ślimaka na surowo), ale wychodziło mu to średnio. Stara wiara dworowała sobie z pana Jacka, ale oczywiście w Argentynie chciała wygrywać.

W zespole wciąż było wielu z ekipy „Orłów Górskiego” plus wyleczony Włodzimierz Lubański. Ekipę wzmocnili ich młodzi-gniewni (m.in. Zbigniew Boniek, Adam Nawałka, Zdzisław Kapka, Andrzej Iwan). W kraju uznano, że będziemy bić się o najwyższe cele. Gmoch miał zapowiedzieć, że Polska jedzie po złoto, ale do dziś zarzeka się, że nie składał takiej deklaracji.

Całą zabawę rozpoczęliśmy od starcia z RFN-enem. Obrońca tytułu nie był już tak mocny, ale nasza drużyna nie zamierzała ryzykować. Nie dała pograć rywalom, jednak sama za dużo okazji bramkowych nie miała i po brzydkim meczu padł remis 0:0. Potem przyszło wymęczone 1:0 z Tunezją (gol Laty) i 3:1 z Meksykiem, w którym błysnął Boniek (2 ładne gole).

Weszliśmy do grupy grającej o finał, w której czekali gospodarze, Peru i Brazylia. Poprzeczka wisiała wysoko, ale nasi nie mieli spokojnych głów. Znali już swoją wartość, nie zginali pokornie karków przed przed działaczami, więc gdy jeden z nich (członek KC) przechwycił 20 tysięcy dolarów, które adidas przeznaczył dla naszej drużyny, nie kryli złości.

Na boisku „zielone” schodziły jednak na drugi plan i Polska grała z Argentyną dobry mecz. Wprawdzie Mario Kempes otworzył wynik, ale w 38. minucie, po główce Grzegorza Laty zmierzającą do siatki piłkę Kempes zatrzymał ręką (wtedy nie oznaczało to czerwonej kartki) i sędzia wskazał na 11 metr.

Kazimierz Deyna prawie nie zawodził w takich sytuacjach. Niestety, uderzył lekko, blisko środka bramki i Ubaldo Fillol łatwo złapał piłkę. Było to pierwsze takie pudło kapitana w kadrze od 10 lat. W 1968 nie wykorzystał karnego w meczu towarzyskim z... Argentyną.

Polacy nadal przeważali, ale to był dzień Kempesa, który ustalił wynik w 71. minucie.

Po meczu winny był Deyna („O Boże, co oni mu teraz zrobią” – tak skomentować pudło z wapna matka pana Kazimierza) i Gmoch, który posadził Jerzego Gorgonia na ławce, a na pozycji stopera wymyślił sobie Henryka Kasperczaka.

W meczu z Peru Gorgoń wrócił do gry, w bramce stanął Zygmunt Kukla i po golu Szarmacha wygraliśmy 1:0. Został mecz ostatniej szansy, z Brazylią. Do przerwy było 1:1 (trafienie Laty), ale po zmianie stron niejaki Roberto Dinamite w 6 minut dwa razy trafił do siatki razy i wysadził w powietrze marzenia Polaków o medalu.

Zamiast złota, ekipa znad Wisła musiała się zadowolić sklasyfikowaniem na miejscach 5-8. Uznano to za klęskę. Gmoch po meczu z rozpaczy bił w szatni głową o ścianę. Naszych działaczy próbował pocieszać radziecki delegat: „Czemu rozpaczacie. Mojej drużyny tu w ogóle nie ma”. Nic to nie dało. Wynik uznano za rozczarowujący.

Gmoch nie miał szans na kontynuowanie naukowych metod w reprezentacji. Wyjechał do Grecji, gdzie odnosił sukcesy i zyskał miano wybitnego fachowca. Dziś ma 83 lata. Nadal rozpiera go energia, a pytany o mundial sprzed 44 lat zapewnia, że żadnego błędu w nim nie popełnił. W swoim poglądzie jest raczej odosobniony. Delikatnie mówiąc...

Polskie Mundiale (4): 1982 – Entliczek, pentliczek, czyli jak to zrobił Piechniczek

Po Mundialu w Argentynie kadrę objął Ryszard Kulesza, człowiek pogodny, lubiany przez otoczenie. Aby awansować do hiszpańskiego Mundialu Polska musiała być lepsza w grupie eliminacyjnej od Malty i NRD, czyli wschodnich Niemiec.

Pierwszy w kalendarzu był wyjazdowy pojedynek z Maltą, który poprzedziła słynna afera na Okęciu. Z grubsza biorąc było tak, że Józef Młynarczyk w dniu odlotu do Włoch (tam zaplanowano przedmeczowe zgrupowanie) był mocno „wczorajszy”. Trener przestał być miły, chciał do zostawić w kraju, ale za bramkarzem wstawili się Zbigniew Boniek, Władysław Żmuda, Stanisław Terlecki.

Kulesza zmiękł i odpuścił. Sprawa rozeszłaby się po kościach, ale „życzliwi” dziennikarze donieśli o sprawie komu trzeba i Młynarczyk plus jego obrońcy musieli wracać z ziemi włoskiej do Polski. Reprezentacja na śródziemnomorskiej wyspie wygrała 2:0 (mecz przerwano w końcówce, gdy z trybun posypały się na naszych kamienie), ale po powrocie odbył się pokazowy proces. W jego efekcie rozrywkowy bramkarz plus trzej jego koledzy zostali zawieszeni. Kuleszy zarzucono błędy w pracy wychowawczej, na co coach kadry odpowiedział podaniem się do dymisji.

Drużynę przejął 38-letni wówczas Antoni Piechniczek, pierwszy trener rodem ze Śląska na tym stanowisku. Postarał się, aby Młynarczykowi skrócono karę. Boniek, Żmuda wykazali skruchę i też doczekali się amnestii. Terlecki karku nie przygiął i już nigdy w reprezentacji nie zagrał.

Piechniczek zaczął od 1:0 z NRD, potem było 3:2 w Lipsku, spacerek z Maltą (6:0) i można było bukować bilety do Hiszpanii. Z gospodarzem MŚ w listopadzie 1981 roku zagraliśmy towarzysko (2:3). Nikt wtedy nie wiedział, że mecz okaże jedynym, międzypaństwowym, jaki zaliczymy przed wyjazdem na Mundial.

Stało się tak, ponieważ pamiętnej niedzieli 13 grudnia generał Wojciech Jaruzelski ogłosił wprowadzenie stanu wojennego. Efekt? Z Polakami nikt nie chciał grać. Kadra dostała paszporty, jeździła na zagraniczne zgrupowania, ale musiała się ratować sparingami z drużynami klubowymi. Wyniki nie były złe, jednak Polska była sporą niewiadomą.

Na Mundialu los w grupie skojarzył biało-czerwonych z Włochami, Kamerunem i Peru. Wydawało się, że damy radę, ale po 0:0 z Italią i zespołem z Ameryki Południowej atmosfera wokół drużyny zgęstniała. Najbardziej dostawało się Bońkowi. Dziennikarze sugerowali, że piłkarz, mając w kieszeni kontrakt z Juventusem Turyn, nie daje z siebie wszystkiego. Przed meczem o wszystko Peru Piechniczkowi radzono posadzenie lidera zespołu na ławkę.

Trener bił się z myślami, ale Bońka nie odstawił. Przesunął go za to do ataku (Andrzej Iwan złapał kontuzję), a w pomocy wystawił Janusza Kupcewicza. Reszta jest historią. Piękną. W II połowie meczu Polska w 21 minut wbiła rywalom 5 goli (Włodzimierz Smolarek, Grzegorz Lato, Zbigniew Boniek, Andrzej Buncol, Włodzimierz Ciołek), wygrała do jednego i awansowała do II rundy. Tam czekała Belgia (wicemistrz Europy) i Związek Radziecki.

Oba mecze odbyły się w Barcelonie, na słynnym Camp Nou. Starcie z Belgami było popisem Bońka, który zaliczył hat-trick. W meczu z ZSRR, pełnym oczywistych podtekstów, gole nie padły, co urządzało Polaków. Kibice znad Wisły na trybunach rozwieszali transparenty z napisem „Solidarność”. Telewizja Polska zachowała jednak rewolucyjną czujność i gdy rzeczony baner pojawiał się w czasie hiszpańskiej transmisji, zaufany człowiek w studiu na Woronicza wrzucał na antenę, nagrany wcześniej, neutralny fragment trybun.

Polska była w półfinale, Boniek i spółka zbierali pochwały, a Bohdan Łazuka śpiewał „Entliczek, pentliczek, co zrobi Piechniczek, tego nie wie nikt”. Nastroje dopisywały. Wprawdzie z gry wypadł Boniek (kartki), ale przed ponownym starciem z Włochami kibice oczyma wyobraźni widzieli swoich pupili w finale. Niestety, obrona w składzie Marek Dziuba, Władysław Żmuda, Paweł Janas, Stefan Majewski, która do tej pory pozwoliła rywalom na strzelenie tylko jednego gola, dwa razy nie upilnowała Paolo Rossiego. Polacy nic nie strzelili.

Piechniczkowi do dziś wypomina się, że zapomniał przed tym meczem o Szarmachu (strzelał w tamtych czasach mnóstwo bramek dla Auxerre), który umiał Włochom zachodzić za skórę. Warto dodać, że kompletną amatorkę odstawili działacze, bo nasi piłkarze mieszkali w hotelach bez klimatyzacji.

– Najgorsza była noc przed meczem z Włochami. Siedziałem na balkonie z ręcznikiem na głowie –

wspominał Grzegorz Lato.

Polakom przyszło w Alicante grać o brąz (w tym mieście wreszcie znalazł się dla zespołu hotel z „klimą”), a raczej srebro, bo tak wówczas określano krążek za 3. miejsce (w finale rozdawano złote i pozłacane). Sprawa teoretycznie była ułatwiona – Francja po półfinałowym koszmarze z RFN (ekipa znad Loary w dogrywce prowadziła 3:1, ale padła w karnych) wystąpiła bez Platiniego i Giresse’a.

Łatwo jednak nie było, bo wynik otworzyli rywale. Wyrównał Szarmach, który wyczyn przyjął bez choćby cienia radości... Potem trafił Majewski i w końcu Janusz Kupcewicz. Przeciwnik zdobył kontaktowego gola, ale to było tyle. Polska powtórzyła wyczyn sprzed 8 lat. Nie w tak efektownym stylu, jak Orły Górskiego, ale zważywszy na okoliczności, dokonała rzeczy wielkiej
.
Nietypowo było po meczu. Joao Havelange, szef FIFA nie zszedł na dekorację, bo... włożył za ciasne buty. Zdjął je, ale nie mógł ponownie założyć, bo spuchły mu stopy. Do piłkarzy dotarł Włodzimierz Reczek. Taca z medalami trafiła do Władysława Żmudy, który rozdał je ustawionym wzdłuż kolegom.

W drodze powrotnej nasi piłkarze najedli się jeszcze strachu, bo ich samolot miał awarię w powietrzu i musiał zawracać do Madrytu. Drużyna dotarła do Warszawy z ośmiogodzinnym opóźnieniem, w środku nocy. W kraju obowiązywała godzina milicyjna, ale na Okęciu piłkarzy witały ją tłumy kibiców.

Polskie Mundiale (1986): Jeden gol w czterech meczach i klątwa na koniec

Po Espana '82 PZPN nie musiał szukać nowego trenera, a w TVP pojawił się cykl programów pt. „Klub Antoniego Piechniczka”, w których trener reprezentacji trudnych pytań raczej nie dostawał. Było miło, ale szybko się skończyło, bo po raz enty nie awansowaliśmy do Euro. Wtedy jednak łatwiej przełykano nieobecność na tych zawodach. Liczył się Mundial. Następny miał się odbyć w Meksyku.

W grupie eliminacyjnej do MŚ trafiliśmy na Belgię, Grecję i Albanię, czyli, wedle ówczesnych hierarchii, na dwóch słabeuszy i jednego rywala z podobnej półki (3:0 z Hiszpanii sugerowało, że jednak słabszego).

Walka o awans szła nam jednak jak po grudzie. Z Albanią z trudem zremisowaliśmy u siebie. W Belgii padliśmy 0:2 i zaczęło się robić ciepło. Na szczęście w Tiranie udało się wygrać (Zbigniew Boniek przyleciał na mecz dzień po finale Pucharu Europy na Heysel i zdobył gola), a w Chorzowie po nerwowych 90 minutach ugraliśmy z Belgami 0:0 i można było odetchnąć.

W naszym zespole nie brakowało bohaterów z Hiszpanii, ale sporo już znaczyli młodzi-zdolni, jak Dariusz Dziekanowski, Ryszard Tarasiewicz, Jan Furtok czy Jan Urban. Ta mieszanka miała dać kolejny sukces na światowym czempionacie.

Losowanie grup mundialowych było takie sobie, ale do II rundy awansowały trzy ekipy, toteż wydawało się, że jeśli nie Anglię czy Portugalię, to przynajmniej Maroko wyprzedzimy w tabelce.

Po 0:0 z „Lwami Atlasu” zrobiło się nerwowo, ale bramka Włodzimierza Smolarka dała zwycięstwo z Portugalią i nadzieje na awans do II rundy. I tak się stało, ale nie dzięki temu, co się stało w meczu z Anglią. Od niej dostaliśmy lanie 0:3 (hat-trick Linekera). Na szczęście Maroko odprawiło z kwitkiem Portugalię 3:1 i bało-czerwoni zajęli 3. miejsce.

Polska wyszła z grupy, ale w 1/8 los skojarzył ją z Brazylią. Nasi zaczęli bez kompleksów, z animuszem i przy odrobinie szczęścia mogli prowadzić (Jan Karaś trafił w poprzeczkę, Ryszard Tarasiewicz w słupek). Niestety, w 30. minucie sędzia dopatrzył się faulu Tarasiewcza w polu karnym.

– Careca upadł na polu karnym, choć go nie faulowałem. Raczej to on popełnił przewinienie na mnie. Sędzia nas skrzywdził –

zapewniał „Taraś”. Słynny Socrates trafił z 11 metrów i z Polaków uszło powietrze. Boniek pięknie uderzał z przewrotki, ale skończyło się smutnym 0:4.

Po odpadnięciu z turnieju przyczyn niepowodzenia ponownie szukano poza boiskiem. Drużyna miała być podzielona, na grupę ze Śląska i z Polski centralnej. Ponownie utyskiwano na organizację. Polacy mieszkali w czymś w rodzaju akademika. Od stołówki dzieliło ich ok 400 metrów plus schody w liczbie stu czterech. Temperatura w Monterrey (tam graliśmy mecze grupowe) dochodziła do 40 stopni, więc warunki na kwaterze miały swoją wagę.

– Przekazując pałeczkę następcy, życzę mu, aby dwa razy doprowadził reprezentację do finałów, z lepszym stylem i lepszymi osiągnięciami –

powiedział po ostatnim meczu Piechniczek. W podobny deseń uderzył Boniek. Z czasem, gdy reprezentacja nijak nie mogła dostać się na salony, słowa obu panów uznano za klątwę. Działała długo – całe 16 lat.

Polskie Mundiale (2002): Początek serii, czyli mecz otwarcia, o wszystko i o honor

Piechniczek i Boniek wykrakali w Meksyku – po 1986 roku dla reprezentacji nadszedł okres wielkiej smuty. Srebro olimpijskie z Barcelony rozbudziło nadzieje na lepsze czasy, kluby potrafiły awansować do Ligi Mistrzów (Legia Warszawa, Widzew Łódź), ale Euro i Mundiale były nie dla nas. Nie pomagał los, który kojarzył Polskę w eliminacjach z takimi ekipami jak Anglia, Holandia czy Francja.

Nadszedł jednak nowy wiek i do przełamania złej passy zabrał się Jerzy Engel. 20 lat wcześniej pomagał w przygotowaniach do Espana 82, ale Piechniczek nie zabrał go do Hiszpanii.

Pan Jerzy postanowił iść z duchem czasu, szczerze porozmawiał z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i polskie obywatelstwo przed eliminacjami otrzymał Emanuel Olisadebe. Ten ruch miał się okazać strzałem w dziesiątkę.

Polacy przeszli przez eliminacje jak burza. Imponowali na wyjazdach, gdzie ogrywali Ukrainę (3:1), Norwegię (3:2) i Walię (2:1). „Oli” trafiał jak na zwołanie i po 3:0 z Norwegią w Chorzowie nasz zespół awansował na mistrzostwa jako pierwszy zespół z Europy.
Nasi wrzucili na luz i w ostatnim meczu eliminacji, o nic, padli 1:4 z Białorusią. Nikogo to zasmuciło. Engel ogłosił koniec selekcji i tylko odstrzelenie z drużyny Tomasza Iwana, zmąciło na chwilę (a może na dłużej) chemię na linii trener – drużyna.

Tak czy owak rozpoczęło się dyskontowanie sukcesu. Wokół kadry pojawili się sponsorzy, piłkarze pojawili się reklamach, a trener biało-czerwonych znalazł czas na napisanie książki pod optymistycznym tytułem „Futbol na tak”.

Mundial po raz pierwszy miał się odbyć w Azji, konkretnie w Korei Południowej i Japonii. Polsce w grupie trafiła się Korea, Portugalia i USA. Losowanie oceniono pozytywnie. „To kajtki” – komentował Marek Koźmiński, odnosząc się do wzrostu gospodarzy, z którymi mieliśmy zagrać na początek.

Przed meczem hymn Polski z naszymi piłkarzami odśpiewała Edyta Górniak. Gospodarze zapewnili jej akompaniament... fabrycznej orkiestry, której rzępolenie było kompletnie niekompatybilne z tym, co zaprezentowała polska gwiazda. Pani Edycie i tak się jednak dostało od mediów. Jeden z dziennikarzy jej interpretację nazwał usypiającą kołysanką, inny kolendą w stylu „Lulajże Jezuniu”.

Gdy sędzia dał sygnał do gry, okazało się, że wspomniane Kajtki są piekielnie zadziorne, wybiegane i, o ironio, wygrywają prawie wszystkie powietrzne starcia. Sędzia dyskretnie trzymał rękę na pulsie, sporne sytuacje rozstrzygał na wiadomą stronę, ale nie był to jeszcze poziom stronniczości, która wsparła Koreańczyków w starciach z Włochami i Hiszpanią. Nasi przegrali 0:2. Zasłużenie.

Jako jedną z przyczyn porażki wskazywano, a jakże, źle dobraną bazę Polaków. Polacy stacjonowali w ośrodku w Dedzon, a z Koreą grali w Pusan, gdzie panował zupełnie inny klimat, o 15 stopni cieplej, o wiele wilgotniej. Działacze nie wzięli pod uwagę, że w Korei jest kilka stref klimatycznych.

Zrobiło się nieciekawie, bo już drugi mecz, z Portugalią, okazał się grą o wszystko. Wielkiej historii ten pojedynek nie miał. Wynik otworzył Pedro Pauleta. Wprawdzie Paweł Kryszałowicz wyrównał, ale sędzia szkocki sędzia nie uznał prawidłowego trafienia. To był dzień Paulety; trafił na dwa, na trzy zero, a dobił nas Rui Costa.

Winowajcą nr 1 okrzyknięto Tomasza Hajtę, który miał pilnować autora hat-tricku. Pan Tomasz był po kontuzji, miał nadwagę, ale pytany o mecz sprzed 20 lat powtarza, że zawalił co najmniej przy jednym golu.

Było po frytkach. Polakom został mecz o honor z USA. Engel uznał, że z tą selekcją jednak coś nie tak było i posłał do boju sporo piłkarzy z ławki. Ci pokazali panu trenerowi, że coś umieją i po 5 minutach prowadzili 2:0, choć gole strzelali gracze pierwszego rzutu (Olisadebe, Kryszałowicz). Skończyło się wygraną 3:1, a mogło być lepiej, gdyby Maciej Żurawski wykorzystał rzut karny.

Po Mundialu kadrowicze, którzy w Korei czasem nieładnie odnosili się do dziennikarzy, naczytali się o sobie. Jedna z gazet okładkę magazynu sportowego utworzyła z ich podobizny umieszczonych na zupkach błyskawicznych (efekt przedmundialowych działań marketingowych). Tytuł materiału jedynie na pozór nie był dosadny. Brzmiał... „Piłkarze do zupy”.

Polskie Mundiale (2006): Jaja po Ekwadorze, czyli kucharz zastępuje Janasa

Po niepowodzeniu w Korei Jerzy Engel miał apetyt na dalszą pracę z reprezentacją. Złotoustego trenera jednak odprawiono, a zastąpił go, jeszcze bardziej wyszczekany, Zbigniew Boniek, wiceprezes PZPN-u. „Zibi” nie natchnął kadry do wielkich rzeczy, i gdy ta w eliminacjach przegrała 0:1 w pamiętnym meczu z Łotwą, powiedział pas. Do dziś mówi, że z powodów osobistych, rodzinnych, czyli, nie wiadomo dlaczego.

Schedę po „Zibim” objął Paweł Janas, były obrońca reprezentacji, kumpel Bońka z czasów gry na hiszpańskim Mundialu. „Janosik” wylewny nie jest, za mediami nie przepada, ale mawiają w kuluarach piłkarzom się nie wp... i często dobrze na wychodził.

W eliminacjach poszło nam jak z płatka. Owszem, z Anglią nie udało się zdobyć nawet punktu (choć daleko nie było), ale Austrię, Irlandię Północną, Walię, Azerbejdżan ogrywaliśmy tak u siebie, jak na wyjazdach. Polska zajęła 2. miejsce w grupie i zyskała bezpośredni awans.

Było radośnie, ale gdy Janas ogłosił mundialową kadrę, zapanowała konsternacja. Okazało się, że do Niemiec nie pojedzie Tomasz Frankowski, Jerzy Dudek i Tomasz Rząsa. Zgromadzeni w klubie Champions postawili oczy w słup, bo „Franek” zdobył w eliminacjach 7 goli, a Dudek, bohater finału Ligi Mistrzów ze Stambułu, rozegrał w eliminacjach wiele meczów. Obaj panowie dzień przed ogłoszeniem kadry usłyszeli od trenerów sztabu, że do Niemiec jadą, więc nie bardzo wiedzieli, o co chodzi. Janas wyjaśniał, że postawił na tych, którzy grają w klubach i są w formie. Mało kogo przekonał.

Mundial organizowali Niemcy i właśnie gospodarze, wicemistrzowie świata, mieli być naszymi rywalami w grupie. Humor poprawiał fakt, że stawkę uzupełniał Ekwador i Kostaryka. Zespół z Ameryki Południowej zespół Janasa ograł w sparingu 3:0, więc szanse na więcej niż trzy mecze nie wydawały się nierealne.

Szybko jednak na horyzoncie zaczął majaczyć scenariusz wydarzeń, jaki przytrafił się nam w Korei. Wprawdzie na trybunach stadionu w Gelsenkirchen zasiadło 40 tysięcy kibiców znad Wisły, ale jakoś nie natchnęli naszych do skutecznej gry. Drużyna znad równoleżnika ograła nas 2:0. Trener Polaków po meczu zapadł się w sobie, gdzieś zniknął, a na konferencję prasową posłał... kucharza kadry, Tomasza Leśniaka. Dziennikarze byli niepocieszeni. Nawet bardzo.

W meczu o wszystko z Niemcami walczyliśmy dziennie. Zanosiło się na remis, ale Niemcy wygrali po niemiecku – Oliver Neuville strzelił gola w 91. minucie.

Został nam mecz o honor z Kostaryką. Wygraliśmy 2:1, ale po meczu szczęśliwy był chyba tylko Bartosz Bosacki, bo zdobył dwa gole. Mało który obrońca może się pochwalić podobnym dorobkiem na Mundialu. Resztę piłkarzy cieszyło chyba tylko to, że droga powrotna do domu nie będzie zbyt długa.

Polskie Mundiale (2018): Trzeci raz z rzędu trzy mecze i do domu

Po Janasie PZPN po raz pierwszy w historii zatrudnił trenera z zagranicy. Leo Beenhakker dokonał niemożliwego, awansował z Polakami do Euro, jednak ale eliminacje do Mundialu 2010 w RPA poszły nam fatalnie.

Przed czempionatem w Brazylii (2014) Polakami dowodził posępny Waldemar Fornalik i też nie dał rady. Zbigniew Boniek, szef związku, był namawiany, by ponownie poszukać obcojęzycznego fachowca, ale postąpił wbrew podszeptom i namaścił na selekcjonera Adama Nawałkę, z którym kiedyś próbował zawojować Mundial w Argentynie.

Elegancki coach najpierw namieszał z kadrą na Euro, gdzie Polska otarła się o półfinał. Grupę eliminacyjną nasz zespół wygrał i tylko 0:4 w Danii zasiało w kibicach ziarno niepewności.

Nad Wołgą biało-czerwonym w grupie dostały się zespoły z trzech kontynentów, czyli Senegal, Kolumbia i Japonia. Po ćwierćfinale na Euro, z błyszczącym w Bundeslidze Roberyt Lewandowski, przed naszą ekipą zdawały się rysować ciekawe perspektywy. Niestety, kilku podstawowych piłkarzy labo było po kontuzjach, albo miało problem z regularną grą. Nawałka uznał, że to nie jest wielki problem. W praniu wyszło, że był.

W meczu z Senegalem przegraliśmy 1:2. Bolał wynik, bolał styl gry i okoliczności utraty goli. Pierwszy dla rywali padł po samobóju Thiago Cionka, drugi w kuriozalny sposób; Grzegorz Krychowiak z połowy podawał do Wojciecha Szczęsnego, nie zauważył, że sędzia w tym momencie pozwala wrócić do gry Niangowi, ten uprzedził naszego bramkarza i wpakował piłkę do pustej bramki. Gol Krychowiaka okazał się jedynie honorowym.

O meczu z Kolumbią szkoda pisać. Polacy byli tłem dla przeciwnika, który wygrał, jak chciał (3:0). Na trzecim z kolei mundialu trzeci mecz okazywał się grą o honor. Mimo zwycięstwa 1:0 nie do końca udało się go uratować. Wszystko przez wydarzenia w końcówce potyczki.

Japończykom porażka 0:1 (gol Jana Bednarka) dawała awans, więc w ostatnich minutach stanęli na środku boiska i grali w stylu „ja do ciebie, ty do mnie”. Polacy uznali, że skoro jest dobrze, to nie trzeba psuć i tkwili pod swoją bramką. Żałosnego obrazu dopełnił teatr w wykonaniu Kamila Grosickiego, który z polecenia trenera udawał kontuzję, aby na plac mógł wejść Kuba Błaszczykowski. Arbiter, owszem, gwizdnął, ale ostatni raz i parodia futbolu dobiegła końca.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Polskie Mundiale, osiem mistrzostw świata, od 1938 do 2018 roku. Od Wilimowskiego do Lewandowskiego - Nowiny

Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska