Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Premier też psocił

AGNIESZKA MOSKALUK (95) 722 57 72 [email protected]
fot. Kazimierz Ligocki
Rozmowa z TERESĄ i MARIANEM MARCINKIEWICZAMI, rodzicami premiera RP

TERESA i MARIAN MARCINKIEWICZOWIE

TERESA i MARIAN MARCINKIEWICZOWIE

Pochodzą z Kresów. Z Gorzowem związani od dziecka. Marian przez lata prowadził kino Kopernik, a Teresa pracowała w magistracie. Mają trzech synów: Mirosława, Kazimierza i Arkadiusza oraz dziesięcioro wnuków. Uważają, że wiek zależy od stanu ducha, a nie od metryki. Są więc pogodni i mają nieprawdopodobne poczucie humoru.

- Państwa syn jest premierem. Jesteście pewnie dumni z niego?
Teresa Marcinkiewicz: - O tak! Kto by się tego spodziewał?
Marian Marcinkiewicz: - A ja wcale nie. Myślę, że byłbym lepszym premierem. Fryzura w porządku i prezencja jeszcze bez zarzutu... Pani wie, że to żarty, prawda? Oczywiście, że jestem dumny, tylko u mężczyzny emocje objawiają się inaczej niż u kobiety.

- Dowiedzieliście się o tym...
T.M.: - ... od pani Henryki Bednarskiej (naszej dziennikarki - dop. red.). Przez jakiś czas nie było z nim kontaktu, bo zmienił komórkę i miał tyle spraw na głowie. Kiedy wiedzieliśmy, że żona Kazimierza - Maryla jest u niego, zadzwoniliśmy na jej komórkę. Dała naszego syna do telefonu. Powiedziałam mu, że gratuluję i że będziemy modlić się za niego... Jest bardzo skromnym człowiekiem, więc tylko podziękował i powiedział, że będzie pracował dla dobra kraju.

- Ani przez chwilę nie pomyśleli państwo: Kaziu, syneczku, w co ty się pakujesz? **T.M.: - To była pierwsza rzecz, która mi przyszła do głowy, kiedy dowiedziałam się, że Kazimierz będzie premierem. Poczułam, jaka ogromna odpowiedzialność za Polskę spadła na niego. M.M.: - Ale przecież nie pierwszy raz. Od lat syn ciężko pracuje dla kraju. Jako młody człowiek razem z braćmi zaangażował się w działalność solidarnościową, był w podziemiu. T.M.:** - Trafił nawet za to na dołek, miał rewizję w domu. Akurat byliśmy w katedrze na mszy za Ojczyznę. Odprawiał ją ks. Witold Andrzejewski. Ktoś podszedł do niego do ołtarza i coś mu szepnął do ucha. A potem ksiądz Witold powiedział na głos, że syn jest zatrzymany. Myślałam, że mi serce wyskoczy. Coś strasznego! Potem przyszła działalność polityczna. Był wiceministrem edukacji, doradcą premiera Jerzego Buzka. Piął się po tych szczebelkach coraz wyżej, aż został premierem. Dla matki to wielkie przeżycie.

- Zawsze taki był? Poważny, zasadniczy, skoncentrowany? **T.M.:** - Od dziecka był bardzo zdecydowany i wiedział, czego chce. Kiedy chłopcy byli mali, pojechaliśmy na wakacje do Dziwnowa. Tam można było sobie zrobić zdjęcie z wielkim bernardynem zaprzęgniętym do wózka. Problem polegał jednak na tym, że na wózku były dwa miejsca, więc jeden z chłopców musiałby usiąść na psie. Najstarszy Mirek ani myślał... A Kazik - a miał wtedy najwyżej cztery lata - z dzielną minął wszedł na psa. Wtedy mnie to nie zastanawiało. Ale teraz myślę, że wymagało to od niego wielkiej odwagi...

- Nie wierzę, że nigdy nie psocił, nie ciągnął koleżanek za warkocze. **T.M.:** - Psocili, psocili... Jak wszystkie dzieci. Nieraz dyrektor podstawówki wzywał mnie do szkoły. "Pani Tereso, proszę przyjść, bo pani ancymonki znów robiły psoty dziewczynkom" - mówił. W średniej szkole psoty były już inne, ale chłopcy, jak to chłopcy, nadal aniołkami nie byli. Czasem trzeba było użyć autorytetu, by ich ujarzmić.

- Klapsa też dać? **T.M.: - Czasami nie było wyjścia. M.M.:** - To dobrze, jak dzieci trochę psocą. Bo muszą się wyszumieć. Ale kiedy przesadzają, trzeba użyć swego autorytetu. W sytuacjach ekstremalnych także postraszyć paseczkiem.

- Uderzyć nim? **M.M.:** - Prawdę mówiąc, straszyłem tym paseczkiem, straszyłem, w ostrych słowach ostrzegałem, że pójdzie w ruch, ale tak naprawdę nigdy go nie użyłem. Nie było potrzeby.

- Pewnie ciężko było wychować trzech chłopaków? **M.M.: - To nie jest tak, że dużo dzieci, to dużo kłopotów. Ja czasem nawet żałuję, że nie mamy ich więcej. My wychowywaliśmy chłopców, ale oni sami też się wychowywali, nawzajem uczyli, wspierali. T.M.:** - Radziliśmy sobie. Chłopcy wszystko potrafili sami zrobić, wystarczyło zadzwonić do nich z pracy i udzielić paru instrukcji. Zawsze byli blisko. Razem łazili po drzewach, ganiali za dziewczynami, łobuzowali, ale też robili coś ważnego. Np. zajmowali się sportem. Grali w siatkówkę, uprawiali kajakarstwo. Kazik i Arek brali nawet udział w młodzieżowych mistrzostwach Polski w tej dyscyplinie. Kazik pomagał w założeniu drużyny koszykówki przy Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej. Do tej pory chodzimy na jej mecze.

- Naprawdę? **T.M.: - Tak. I na nartach jeździmy. M.M.:** - Arek nas wszystkich nauczył. Wręcz zaraził tą pasją. Teraz co roku jeździmy w Karkonosze na narty z którymś z synów.

- Czego nie lubił mały Kazio? **T.M.:** - Zupy mlecznej. Pozostali chłopcy też nie. Wychodziłam do pracy i zostawiałam im kanapki i miseczkę zupki. Potem opowiadali, jak to ją zjedli. Aż kiedyś w chwili szczerości okazało się, że... wylewali ją do zlewu.

- Premier był kochliwy? **T.M.:** - W normie. Marylkę, swoją żonę, poznał w technikum chemicznym i od drugiej, trzeciej klasy byli parą. Od razu ją polubiliśmy, bo była swojska, mądra. Wspaniała dziewczyna. To była prawdziwa młodzieńcza miłość.

- Rodzina Marcinkiewiczów jest bardzo ze sobą związana. Jak się buduje takie więzi? **T.M.:** - Trzeba nad tym cały czas pracować, przede wszystkim rozmawiać z dziećmi. Interesować się ich sprawami, wpajać to, co ważne. Nie tylko mówić o ideałach, ale żyć nimi. Dawać przykład. Chłopcy zwierzali nam się ze swych problemów. Wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. Pewnie nie wszystko, ale to, co najważniejsze, tak.

(w telewizji lecą "Wiadomości", migawka z premierem)
T.M.: - O, Marcinkiewicz idzie!

- Marcinkiewicz? Tak teraz pani mówi o synu? **T.M.:** - Tak trzeba (śmiech). Nasz syn premierem, premier to nasz syn... Wie pani? Czasem trzeba to sobie powiedzieć głośno, żeby dotarło do człowieka. I kto by pomyślał?

- W życiu rodziny zawsze bardzo ważna była religia. **M.M.: - To prawda. Wychowywali się w strasznych czasach, kiedy krzywo patrzono na osoby wierzące. Ale my nigdy się z tym nie kryliśmy, mimo że żona pracowała w urzędzie. Żeby nikt nie miał na nas haka. T.M.:** - W domu dużo mówiło się o wartościach, o prawdziwej historii Polski. Dziadek opowiadał chłopcom o Cudzie nad Wisłą, wujek o szlaku bojowym Andersa...

- Co jest najważniejsze? **T.M.:** - Jako dzieci jechaliśmy z Kresów do upragnionej Polski, która jednak nie była taka, jaką sobie wymarzyliśmy. A nasi synowie brali i biorą udział w zmienianiu jej na lepsze. To dla rodziców wielka sprawa.

- A czegoś państwo żałują? **T.M.:** - Tak, że jako rodzice zbyt mało uwagi przykładaliśmy do tego, by chłopcy uczyli się języków obcych. Ale tylko tego, bo nasi synowie są dobrymi ludźmi. Wszyscy trzej.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska