Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prezydent Macron. Nie do wiary

Remigiusz Poltorak
Remigiusz Poltorak
AFP/EAST NEWS
Wybory we Francji. Kim jest niespełna 40-letni polityk, nieznany jeszcze trzy lata temu były bankier i miłośnik literatury, który najpierw, wbrew konwenansom, poślubił swoją nauczycielkę - starszą o 24 lata, a wczoraj, nie mając doświadczenia w polityce, kompletnie rozwalił system?

Kiedy Alain Minc, syn polskiego dentysty, znany we Francji eseista i biznesmen, a teraz sojusznik Macrona zapytał go już dawno temu kim będzie za dwadzieścia lat, nowy szef państwa odpowiedział bez wahania: - Prezydentem.

PRZECZYTAJ KOMENTARZ AUTORA: Trudny czas kohabitacji z Macronem

Bingo! Przeczucie połączone z pewnością siebie - godne najwyższego urzędu w państwie.

Kiedy bliscy doradcy radzili mu, żeby przygotowywał raczej teren pod przyszłe wybory w 2022 roku, niemal się obruszył: - Ale właśnie teraz jest wystarczająco przestrzeni, żeby spróbować!

Pewnie, że teraz jest łatwiej oceniać, ale to zawsze było dziecko szczęścia. Przyciągające do siebie - zdawałoby się - przeciwności. Rodzice do dzisiaj nie potrafią wyjaśnić, a przynajmniej tak twierdzą w bodaj najlepszej biografii („Macron, doskonały młody człowiek”), dlaczego nadali mu imię Emmanuel, co po hebrajsku, w Księdze Izajasza, znaczy „Bóg z nami”. Czy chcieli w ten sposób podziękować za stratę pierwszego dziecka, rok wcześniej? Nie, bo jako agnostycy nie zdawali sobie wówczas sprawy z wyjątkowego znaczenia tego słowa i nie wychowywali dzieci (w sumie trójki) w religijności. Emmanuel dopiero w wieku 12 lat sam poprosił o chrzest, by dzisiaj z kolei podkreślać swoją laickość.

Stosunek do wiary, ale też do polityki, być może najlepiej oddaje osobowość nowego prezydenta. Tak naprawdę nie wiadomo, kim jest, ani gdzie mu najbliżej. Chce budować świat na nowo, łączyć ogień z wodą, puszczać oko na lewo i prawo. W ferworze kampanii pojawiło się nawet określenie - „kameleon”.

Nieprawdopodobny zbieg okoliczności

Faktem jest, że nie byłoby Macrona, gdyby nie nieprawdopodobny zbieg okoliczności, który młodego bankiera z Rothschilda, niemal niedoświadczonego na elizejskich salonach wywindował na szczyt politycznej hierarchii. Nie byłoby Macrona, gdyby nie słaba prezydentura Hollande’a, gdyby nie katastrofalne dla socjalistów kłótnie w rodzinie, gdyby wreszcie prokuratura nie zainteresowała się fałszywym zatrudnianiem za publiczne pieniądze żony lidera gaullistów Francoisa Fillona, który jeszcze na początku roku był więcej niż faworytem w wyścigu o prezydenturę.

Macron miał szczęście, ale też potrafił mu pomoc. Wykorzystał szansę, która zdarza się raz na sto lat.

Ale przede wszystkim wykorzystał swojego szefa. Ktoś powie - z szarmem i właściwą sobie elegancją, ale jednak.

Relacje z Hollande’m, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, wyglądają na co najmniej ambiwalentne. To prawda, że ustępujący prezydent poparł swojego byłego ministra bez wahania, choć głośno powiedział to dopiero, gdy naprzeciwko stanęła Marine Le Pen. To prawda, że najgroźniejsi przeciwnicy Macrona - Fillon przed I turą i Le Pen przed decydującą rozgrywką - nazywali go „Emmanuelem Hollande’m”, „spadkobiercą” albo „Hollande’m juniorem”, chcąc zdyskredytować w oczach ludzi, mających dość pięcioletnich rządów socjalistów. W rzeczywistości, te wszystkie określenia, retorycznie bez zarzutu, są jednak prawdziwe tylko w części. Bo najciekawsze jest to, że błyskawiczną karierę polityczną, niespotykaną jeszcze w kilkudziesięcioletniej historii V Republiki, a nawet w historii kluczowego kraju Unii Europejskiej, Macron zrobił, wspinając się na plecach Hollande’a, a potem wbijając w nie nóż. Choć może lepsze byłoby inne określenie - uczeń zadawał mistrzowi powolną śmierć. Bez pardonu i bez sentymentów.

Hollande: „Zdradził mnie i zrobił to sposobem”

Czy to nie były szef socjalistów, jeszcze zanim został prezydentem, zauroczony inteligencją i rzutkością utalentowanego młodziana, mówił do niego wprost: „Jeśli tylko zdecydujesz się na politykę, przedstawię ci kogo trzeba”? Potem, zaraz po wygranych wyborach, wziął go na zastępcę swojego sekretarza. Co ciekawe, razem lecieli w pierwszej podróży do Angeli Merkel, gdy w samolot... uderzył piorun.

Czyż to nie Hollande przyznawał w kontrowersyjnej książce-wywiadzie z dziennikarzami „Le Monde”, jeszcze jak sam myślał o drugiej kadencji, że „Emmanuel to ja”? Czyż to nie Macron był jego ulubieńcem, któremu wszystko uchodziło, nawet jak na ważne spotkania przychodził bez krawata?

Hollande’owi, przyzwyczajonemu do tradycyjnego myślenia o polityce, gdzie nie ma miejsca na inne formacje niż „stare” partie zabrakło politycznego wyczucia. Nie zauważył, jak najzdolniejszy z młodych wilków zaczął grać na własną rękę. Nie słuchał, jak bliscy współpracownicy przestrzegali, że Macron ironizuje z niego w prywatnych rozmowach w całym Paryżu, że niby prezydent siedzi wieczorami sam wpatrzony tylko w depesze AFP. Nie chciał wierzyć, że minister jeździ za ocean, aby zbierać tam fundusze na kampanię (zdaniem dziennikarzy France2 wypady Macrona do Stanów mogły mu przynieść nawet kilka milionów euro). I pomysleć, że jeszcze jesienią 2015 Hollande naiwnie przekonywał w wywiadzie -rzece „Prezydent nie powinien tego mówić...”, iż „to grzeczny chłopiec”, by niedługo potem dodawać, że można o nim wiele powiedzieć, ale nie to, iż nie jest „lojalny”.

Jak było w rzeczywistości? Polityczny zegar przyspieszył tak szybko, że dzisiaj niektóre sytuacje wydają się nieprawdopodobne. A przecież niewiele ponad rok temu Hollande poważnie myślał, że Macron zostanie szefem jego kampanii wyborczej, a w przyszłości nawet premierem. Na początku kwietnia 2016 dokooptował go nawet do wąskiego grona współpracowników przygotowujących strategię. To wtedy, o ironio, dosłownie w przelocie, minister gospodarki poinformował szefa, że założył nowy ruch skierowany do młodych, „rodzaj think tanku”. I że... za cztery dni robi pierwsze spotkanie. A w zasadzie mityng. W rodzinnym Amiens. Tylko on wiedział wtedy, że na końcu tej drogi jest jasny cel: Pałac Elizejski.

To był dopiero pierwszy element z tej ewidentnie podwójnej gry, którą zaczął toczyć Macron. Potem pojawiły się kolejne. Dość zabawnie brzmią dzisiaj jego zapewnienia, że „wie, komu to wszystko zawdzięcza” (w radiu Europe1) i odpowiedzi Hollande’a: „To kwestia lojalności” (we France2). Jeszcze dzień przed rezygnacją z funkcji ministra gospodarki prezydent pytał go wprost, czy odchodzi. „Nie wiem”, miał odpowiedzieć Macron, by nazajutrz złożyć dymisję. „Zdradził mnie i zrobił to sposobem”, żalił się Hollande najbliższym współpracownikom. Czy prawdą jest, jak twierdzi, że usłyszał wtedy zapewnienie, iż Macron nie będzie robił nic przeciwko niemu? Fakty są jednak takie, że w połowie listopada młody polityk - nigdy dotychczas nie startujący w żadnych wyborach - ogłosił, że rozpoczyna kampanię prezydencką. „To decyzja ostateczna, nawet, gdyby startował Hollande” - zapowiedział od razu.

Szef państwa zrozumiał, że jego czas się skończył; że nie ma już żadnych szans na reelekcję. W całej tej zwariowanej gonitwie za władzą w Pałacu Elizejskim umknęła być może jedna kluczowa scena, przytoczona przez dziennik „Le Monde” z 2013 roku. Macron wrócił właśnie z pogrzebu swojej ukochanej babci, zwanej pieszczotliwie Manette, która tak naprawdę go ukształtowała w dzieciństwie i z którą był najsilniej związany emocjonalnie. Hollande o wszystkim dobrze wiedział, a jednak z właściwą sobie lekkością zaczął wyrzucać podwładnemu jego nieobecność w pracy: „Jesteś wreszcie, szukałem cię”. Emmanuel miał skarżyć się do znajomych, że „nigdy mu tego nie wybaczy”...

Kilka miesięcy kampanii, a bilans imponujący

Co by powiedzieć, „bilans” Macrona, zaledwie po kilku miesiącach intensywnej kampanii politycznej, jest imponujący. Hollande’a przechytrzył po mistrzowsku, przyczynił się do rozpadu Partii Socjalistycznej, choć był w lewicowym rządzie (jeszcze kilka lat temu zarzekał się, że jest socjalistą, ale w kampanii odżegnywał się od tego jak mógł), wreszcie - dobrym wynikiem wyborczym doprowadził do ekspolozji na gaullistowskiej prawicy, przyciągając wielu jej zwolenników do siebie. Starcie ze skrajną prawicą było jak wisienka na torcie. Front Narodowy został niewątpliwie odczarowany w ostatnich latach (Francuzi mówią „oddiabolizowany”), ale jeszcze nie na tyle, aby zdobyć rząd dusz większości. Macron, gospodarczy liberał i bardzo otwarty w sprawach światopoglądowych, ustawił się więc na pozycji ostatniej ostoi przed wpuszczeniem Marine Le Pen na salony i związanego z tym powolnego wychodzenia Francji ze struktur europejskich.

Mówiąc najkrócej - rozwalił system. Nie przeszkodziły mu w tym ewidentne gafy, gdy z pozycji bankiera i ministra, reprezentującego elity przekonywał związkowców, że „najlepszym sposobem, aby kupić sobie garnitur jest praca” albo gdy mówił w Algierii, że „kolonizacja to zbrodnia przeciwko ludzkości”. Z żadnych słów nigdy się nie wycofał.

- Trzeba mieć w sobie odrobinę narcyzmu, żeby myśleć, iż można „odblokować” społeczeństwo i znowu wprawić je w ruch. Intelektualnie jest do tego przygotowany. Pierwszy raz od 1940 roku znalazł się we Francji ktoś, kto jest w stanie pociągnąć za sobą tłumy z każdej strony - mówił na łamach tygodnika „Le Point” filozof i historyk Marcel Gauchet, uznając całkiem poważnie, że odniesienia do prezydenta de Gaulle’a nie są pozbawione sensu.

Brigitte, nauczycielka i żona. Piorunująca miłość

Nie można mu odmówić jednego - idzie w tłum, nie boi się zwarcia, mimo młodego wieku retoryczne przygotowanie ma znakomite. To niewątpliwie pozostałość po zamiłowaniu do literatury (m.in. perfekcjonisty Flauberta) i teatru, po setkach godzin spędzonych jeszcze w szkole w towarzystwie Brigitte, nauczycielki, a teraz żony, poślubionej przed 10 laty, która mając trójkę dzieci (w tym córkę chodzącą do klasy z Emmanuelem) rzuciła wszystko dla młodszego męża.

Błyskawiczna kariera Macrona jest w jakiś sposób metaforą dzisiejszych czasów. Oto stary świat, symbolizowany przez tradycyjne partie, schodzi ze sceny. Macron jest syntezą polityki, ekonomii, ale też literatury. Czegoś zupełnie nowego.

Nie wiemy jeszcze, co z tego wyniknie, ale pewną wskazówkę daje jego książka, napisana na użytek kampanii, pod znamiennym tytułem „Rewolucja”. Nowy prezydent ujawnia w niej, że od 16. roku życia „niesie go nienasycona ambicja młodych wilków z powieści Balzaka”.

Źródło:Associated Press

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Prezydent Macron. Nie do wiary - Dziennik Polski

Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska