Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Michał Bilewicz: Wszyscy wyznajemy moralność Kalego

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Tak zwany głęboki podział polityczny w Polsce jest urojeniem. Ludzie z obu obozów prowadzą niemal identyczne życie
Tak zwany głęboki podział polityczny w Polsce jest urojeniem. Ludzie z obu obozów prowadzą niemal identyczne życie Szymon Starnawski
Dlaczego prawica chwali urzędniczkę, która spoliczkowała demonstrantkę? Dlaczego liberałom nie przeszkadzają protesty podczas Dnia Weterana? Bo świętymi prawami moralnymi stają się dla nas te, które w danej chwili lepiej chronią interes naszej grupy - mówi prof. Michał Bilewicz.

Spoliczkowanie demonstrującej przez urzędniczkę. Czy to już przemoc w polityce?
Tak, to była przemoc. Ale też zaznaczmy od razu, że nie była to przemoc ze strony państwa czy jego instytucji - i to mimo że pani Arendt-Wittchen pracowała w urzędzie wojewódzkim. Była to przemoc ze strony indywidualnego człowieka, owszem, bardzo silnie związanego z określonym obozem politycznym - do tego stopnia, że gotowego do posunięcia się aż do przemocy wobec osób, które ten obóz krytykują. Jednocześnie bardzo niepokojąca była reakcja służb porządkowych, przede wszystkim funkcjonariusza Żandarmerii Wojskowej.

Była oddzielona barierkami strefa z oficjelami i ich gośćmi - i byli demonstranci za barierką. Była demonstrantka - i była uczestnicząca w obchodach urzędniczka - a barierka pomiędzy nimi. No i był żandarm - przedstawiciel państwa.
Żandarm, który nie zareagował. I to jest poważny problem. Naprawdę ciężko obserwuje się sytuację, w której przemoc wymierzona w przedstawicieli dowolnej opcji politycznej jest w jakikolwiek sposób legitymizowana czy relatywizowana przez instytucje państwa. Niedługo po tym wydarzeniu słyszeliśmy jeszcze ministra Brudzińskiego, który odcinając się od aktu przemocy, jednocześnie szukał jakichś uzasadnień dla tego zachowania, sugerując, że wcześniej miała miejsce przemoc werbalna, jaką miały być te okrzyki demonstrantów. Wydaje mi się, że to naprawdę niebezpieczny precedens. Jeśli przemoc polityczna znajduje rodzaj usankcjonowania ze strony służb państwa i władz państwowych, to może do niej dochodzić częściej.

Dlaczego? Zadziała jakiś mechanizm naśladownictwa, czy raczej „bo wolno”?
Bo wolno. Pojawia się klimat przyzwolenia na przemoc. Kiedy za przemoc fizyczną - a jeszcze częściej dzieje się tak z przemocą symboliczną czy werbalną - nie grozi żadna sankcja, to ludzie widzą, że jest to ten sposób ekspresji przekonań politycznych, w którym w zasadzie nie ma nic złego. Możemy się tu odwołać nawet do wychowania dziecka. Jeżeli dziecko zachowuje się w sposób przemocowy i nie następuje na to żadna reakcja opiekuna, to dziecko będzie wiedziało, że agresja to najlepszy sposób na wyładowanie swojej frustracji. To przecież naturalne, że kiedy czujemy się sfrustrowani, chętniej sięgamy po przemoc - tak jesteśmy skonstruowani. Nie robimy tego, bo najpierw karzący rodzic, a następnie struktury państwa nam tego zabraniają.

Mimo wszystko urzędniczka, która spoliczkowała demonstrantkę, raczej nie mogła być pewna braku reakcji żandarma czy policji. Co musi czuć człowiek, co musi się z nim dziać, żeby w tego typu publiczno-politycznej sytuacji wymierzył komukolwiek policzek? Tak, to pytanie do psychologa.
I chyba tylko psychologia da nam tu odpowiedź. Żeby doszło do aktu przemocy w podobnej sytuacji, muszą zostać uruchomione określone emocje - zwykle gniewu i pogardy. A są to emocje, które chronią interes wspólnoty moralnej, do której należymy. Kwestia moralności jest tutaj kluczowa. Często nam się wydaje, że moralność jest czymś obiektywnym. I że wszyscy ludzie generalnie się zgadzają co do tego, co jest moralne, a co nie. Tymczasem jest kompletnie inaczej - co wiemy m.in. z badań Jonathana Haidta - otóż prawica i lewica definiują moralność w zupełnie odmienny sposób. Owszem, jednym z podstawowych wymiarów moralności jest „nie krzywdzić drugiego człowieka”. Ale z kolei innym bardzo ważnym jej fundamentem jest nakaz ochrony świętości i symboli naszej grupy. I niestety, jest tak, że nasz sposób rozumienia moralności bardzo łatwo się zmienia, w zależności od tego co ludzie należący do naszej grupy, naszego obozu, naszego narodu w danym momencie czynią. Bardzo ciekawe badania Bernharda Leidnera z uniwersytetu w Amherst pokazały, że jeśli tylko się dowiemy, że nasi rodacy - dajmy na to, w Iraku - dokonali jakiejś zbrodni na ludności cywilnej, to nagle całkowicie przełącza się nasz sposób rozumowania moralnego. Nagle te kategorie moralne dotyczące wspólnoty czy symboli narodowych stają się dla nas ważniejsze, za to fundamenty moralne dotyczące krzywdy stają się zasadniczo mniej ważne.

I włączamy sobie uzasadnienia typu: „Nasze dzielne chłopaki tak naprawdę musiały się bronić”?
Nawet jeszcze prościej. Jeśli chodzi o moralność, nasze decyzje są zwykle zero-jedynkowe. Jeżeli ktoś złamie jakąś zasadę moralną, którą uważamy za podstawową, to z tym zwykle nie ma dyskusji. Jeżeli uważamy, że kwestia niekrzywdzenia innych ludzi ma dla nas absolutnie kluczową rangę, to kiedy zobaczymy, że ktoś bije bezbronnego na ulicy, natychmiast rzucamy się z pomocą i jesteśmy w stanie tego napastnika spoliczkować - w pewnym sensie podobnie jak pani, od której zaczęliśmy rozmowę. Tyle tylko że dla niej w tamtym momencie najważniejszą zasadą moralną była świętość tego miejsca i uroczystości organizowanej przez jej obóz polityczny. Ona zareagowała przemocą najprawdopodobniej dlatego, że uważała, iż okrzyki „Konstytucja” są antypolskie. I że ich skandowanie jest wbrew interesowi narodowemu, za który - jej zdaniem - walczyli żołnierze, którzy dziś są weteranami. Mniej więcej tak próbowałbym rekonstruować jej rozumowanie moralne. Pamiętajmy przy tym, że w psychologii używamy pojęcia „rozumowanie moralne” zupełnie inaczej, niż czynią to filozofowie. Tu nie chodzi o żaden deliberatywny, wykoncypowany proces rozumowy. Tak nie jest. Moralność jest odruchowa. Jeśli widzimy coś niemoralnego, automatycznie pojawia się gniew czy obrzydzenie. To są emocje. To nie jest efekt żadnego rozumowania - to reakcja emocjonalna. I coś podobnego mogła właśnie odczuwać kobieta, która spoliczkowała demonstrantkę.

A jej „grupa” będzie ją w tym wspierać?
Bardzo ciekawe było to, co działo się po prawej stronie sceny politycznej, kiedy sprawa pani Arendt-Wittchen została upubliczniona. Przeważały reakcje, według których ona broniła symboli, broniła świętości. Nagle zakaz krzywdzenia innego człowieka czy zakaz stosowania przemocy przestał być szczególnie ważnym pryncypium moralnym - tym najważniejszym fundamentem moralnym stała się obrona świętości, obrona symboli. My sobie to regulujemy, niejako włączamy pewne tryby. Świętymi fundamentami moralnymi stają się dla nas te w danym momencie dobrze chroniące interes grupy, do której należymy. Przecież gdyby taka sama sytuacja miała odwrotny kierunek, gdyby na przykład ktoś z demonstrantów pobił jakąś starszą panią uczestniczącą w miesięcznicy smoleńskiej, to wówczas ci sami zwolennicy Dobrej Zmiany nie mówiliby wcale o świętości miejsca czy symboli, tylko oburzaliby się z powodu użycia przemocy fizycznej na ulicy wobec starszej pani i oczekiwali stanowczej interwencji policji. To jest, niestety, całkowicie symetryczne.

Moralność Kalego to element ludzkiej natury?
Skłonność do łatwego wyłączania jednego fundamentu moralnego i zastępowania go innym, w zależności od potrzeb, to przykra ludzka cecha - ale tak właśnie działa ludzki umysł. Działamy w taki sposób, że jesteśmy częściami określonych grup i im bardziej się z tymi grupami identyfikujemy, tym bardziej gotowi jesteśmy do tego dostosowywać nasz sposób moralnego funkcjonowania.

Czytałem tekst pani Arendt-Wittchen, który jakiś czas temu ukazał się w portalu Wszystko Co Najważniejsze (obecnie zniknął ze strony). Sporo tam było o potrzebie porozumienia ponad podziałami, o zgodzie, wzajemnym szacunku - wszystko w kontekście setnej rocznicy niepodległości, której wojewódzkie obchody miała pani Arendt-Wittchen organizować.
To jest typowy język władzy. Formacja, która ma w danym momencie władzę, szczególnie chętnie odwołuje się do haseł „wszyscy jesteśmy razem”, „wszyscy jesteśmy Polakami”, „potrzeba nam zgody”. To samo słyszeliśmy w wystąpieniu premiera Morawieckiego na Westerplatte, kiedy szef rządu odwoływał się do wspólnotowego wymiaru obchodów. Badano to na setki sposobów, w różnych miejscach świata. I na całym świecie politycy regularnie stosują ten chwyt. „Wszyscy jesteśmy Amerykanami - musimy wszyscy razem walczyć w imię wolności z Niemcami i Japończykami” - mówili biali Amerykanie do czarnych, choć pełnię praw przyznano tym drugim dopiero w latach 60. I tak dalej. Tymczasem kiedy grupy mniejszościowe czy dyskryminowane uzyskują swoje prawa? Dopiero wtedy kiedy o nie zawalczą.

A dopóki to nie nastąpi, te grupy nie chcą żadnej „zgody ponad podziałami”?
Ależ oczywiście, że nie chcą. Dla grup mniejszościowych czy dyskryminowanych „zgoda” jest czymś najgorszym. Ona rozmywa ich tożsamość - a bez silnej tożsamości przedstawiciele tych grup nie będą w stanie zawalczyć o swoje prawa. I tak to działa. Partia, która jest aktualnie u władzy, będzie się odwoływała do pojęć możliwie najszerszej wspólnoty, do tego, że jesteśmy „przecież wszyscy razem”. Natomiast grupy mniejszościowe czy opozycyjne będą i tak walczyć, podkreślać, że wcale nie do końca „jesteśmy razem”.

„Zgoda ponad podziałami”, „wszyscy jesteśmy razem”. Jeszcze kilka lat temu były to stałe motywy języka...
...Bronisława Komorowskiego. Dokładnie o tym samym w tej chwili pomyślałem.

Bronisław Komorowski powtarzał okrągłe zdania o „zgodzie”, a w tym samym czasie pod Pałacem Prezydenckim stali przedstawiciele ówczesnej grupy mniejszościowej - zwanej przez elity „smoleńskim ludem”. Żadnej „zgody” nie było, ale Komorowski wciąż o niej mówił.
Ba, to nawet nieźle działa. Kilka lat temu opublikowaliśmy w „Journal of Social Issues” wyniki badań, które robiliśmy z Pauliną Górską. Badaliśmy wówczas osoby homoseksualne i ich skłonność do protestu. Podzieliliśmy ich na dwie grupy. Jedną z grup skłanialiśmy do pomyślenia przez chwilę właśnie o tym, że „wszyscy jesteśmy Polakami”, o polskiej tożsamości, o tym, co to znaczy bycie Polakiem, jakie są zagrożenia, przed którymi stoi Polska, jak wyglądają nasze relacje i napięcia z sąsiadami czy Rosją. W wypadku drugiej grupy nic takiego nie robiliśmy. Co zauważyliśmy w następnym etapie? Otóż to, że wzbudzenie emocji odwołujących się do silnej tożsamości narodowej natychmiast osłabiało u osób homoseksualnych chęć do protestowania czy walki o swoje prawa - o uznanie związków partnerskich na przykład.
Czyli ta szersza wspólnota łatwo zaczyna się liczyć bardziej od tej węższej?
Kiedy ktoś skłoni mnie do przejścia na wyższy poziom tożsamości, to przez chwilę zapominam o swoich postulatach i moim interesie wynikającym z jednostkowości. Tak działa ten mechanizm. Nie można się więc dziwić grupom mniejszościowym, że one się na to nie godzą. I albo to odrzucają, albo próbują tę nadrzędną tożsamość skolonizować - mówiąc na przykład: „Nie, to my zdecydujemy, kim są ci prawdziwi Polacy” - tak na przykład uczestnicy Marszu Niepodległości odpowiadali Komorowskiemu na jego „wszyscy jesteśmy Polakami”.

Obrońcy pani Arendt-Wittchen odwołują się do świętości Grobu Nieznanego Żołnierza i do państwowego charakteru obchodów, które demonstranci mieli „zakłócać”. Oczywiście mówią to ci sami ludzie, którym kilka lat wcześniej nie przeszkadzało słynne buczenie na Powązkach. Z kolei ludzie, którzy się szczerze oburzali na buczenie na Powązkach czy podczas obchodów rocznic powstania, dziś nie mają problemu z protestowaniem podczas Dnia Weterana. Jak to działa?
Chodzi oczywiście o ochronę interesu grupy. Pewnie byśmy intuicyjnie oczekiwali, że to akurat konserwatyści będą tymi, którzy te symboliczne świętości będą traktować w sposób jeszcze bardziej pryncypialny - i że to ich szczególnie „powinny” oburzyć zachowania, które miały miejsce na Powązkach, ale to tylko pokazuje, jak daleka od jakiegokolwiek konserwatyzmu jest współczesna prawica. I tak pod tym względem oba obozy się niespecjalnie różnią. Jeśli coś jest złamaniem zasad, ale zgodne z interesem naszego obozu, to będzie to tolerowane albo i usprawiedliwiane. Chciałbym tu jednak coś zastrzec.

Proszę bardzo.
Zasady obozu liberalnego jednak nie miały charakteru przemocowego, dopóki liberałowie byli u władzy. Poza tym jednym - za to bardzo poważnym - przypadkiem, który wciąż wydaje mi się wart znacznie głębszej analizy niż ta, której został poddany. Chodzi oczywiście o atak Ryszarda Cyby, który zabił działacza PiS. Niemniej przemoc nie była jednak traktowana jako uprawniona metoda walki z przeciwnikami politycznymi. Dzisiaj zaś zwolennicy obozu rządzącego coraz częściej uważają przemoc za uzasadniony sposób działania. Widzimy to na Twitterze czy w innych mediach społecznościowych, także w tekstach w prawicowych portalach i w komentarzach pod nimi.

„Golenie głów”, „wypędzanie z kraju”, „obijanie mord” - to stałe motywy.
Ale to może też wynikać z głębszej struktury elektoratów obu obozów. Z jednej strony mamy liberalną polską inteligencję. I z drugiej strony partia, która też oczywiście jest rządzona przez inteligentów - Kaczyńskiego, Terleckiego i tak dalej - ale jednak stara się być reprezentacją osób, które inteligentami nie są. Używam tu kategorii inteligencji, bo przynajmniej w Polsce, jak dowodzą badania Tomasza Warczoka i Tomasza Zaryckiego, pozwala ona naprawdę wiele wyjaśnić. Inteligencja, przynajmniej na poziomie kultury, jest w Polsce warstwą dominującą, warstwą wyższego statusu. I stąd też asymetria w stosowaniu języka przemocy nie jest przypadkowa. Wynika ona z tego, że jeden z obozów mocno odwołuje się do tradycji inteligencji, a drugi z nich stara się być reprezentantem klas ludowych i bazuje bardzo mocno na antyinteligenckim resentymencie. Wy dominowaliście tak długo - więc my teraz naszym brutalnym językiem weźmiemy za to odwet. To język rabacyjny, odwołujący się do bardzo silnych emocji grup podbitych, zdominowanych, podporządkowanych. Przemoc językowa służy im do symbolicznego odreagowania wobec tych, którzy dotąd dominowali. To jest oczywiście jednocześnie bardzo toksyczne. Wpędzamy się w ten sposób w spiralę, w której - w reakcji na ten język - środowiska KOD i Obywatele RP w elektoracie PiS widzą całkiem serio tego Edka z „Tanga” czy wręcz Jakuba Szelę, który przyszedł fizycznie niszczyć Polskę i jej warstwy oświecone. To zaś automatycznie pogłębia wzajemną pogardę i nienawiść. Swoją drogą, wchodzimy tu na śliski, symetrystyczny grunt.

Skoro już na nim jesteśmy, to warto wspomnieć, że prawica przypominała nagranie, na którym z kolei ta spoliczkowana ostatnio kobieta podczas innej demonstracji wdała się w przepychankę ze starszym mężczyzną - zwolennikiem PiS. Czy to nie jest czasem tak, że obrońcy „warstw oświeconych przed Edkiem” też już coraz częściej myślą, że nadszedł czas, by sięgnąć po język pięści?
Myślę, że ze strony Obywateli RP czy innych środowisk demonstrujących przeciw PiS jednak rzadziej przejawia się chęć stosowania przemocy fizycznej. Już prędzej pojawiają się odwołania do etosu, powiedzmy, anarchisty rzucającego bombą w carski cyrkuł. To są bardzo silne tradycje polskiej inteligencji - myślę tu i o anarchistach, i o bojowcach PPS...

...albo o polskich narodowcach...
...oczywiście. Jesteśmy jedynym narodem, który przeprowadził udane zamachy i na prezydenta Stanów Zjednoczonych, i na cara Rosji. W dziedzinie terroryzmu mamy bardzo długie tradycje. Czasem więc, gdy czytam wypowiedzi niektórych postaci z kręgu Obywateli RP, to przebrzmiewa mi w nich język, który kojarzy mi się z „Gorączką” Agnieszki Holland - świetnym filmem o rewolucjonistach na podstawie „Dziejów jednego pocisku” Struga. Tradycja insurekcyjna, imperatyw prowadzenia walki w warunkach nawet beznadziejnych - to naprawdę istotny element etosu polskiej inteligencji, jego przejawem było w jakimś sensie nawet powstanie warszawskie - bo był to przecież głównie ruch inteligenckiej młodzieży. I tak być może część ciągot i emocji liberalnej inteligencji zmierza i dziś mniej więcej w kierunku tej tradycji. Byłoby to mocno niepokojące.

A może jednak odetchniemy z ulgą na myśl, że najbardziej insurekcyjnym aktem było jak dotąd wwiezienie do Sejmu szefa Obywateli RP w bagażniku samochodu? Akt niezmiernie romantyczno-rewolucyjny, za to jakby pozbawiony puenty, bo przecież do dziś nie wiemy, po co on tam właściwie wjechał.
Dobry przykład. To, czy dojdzie kiedykolwiek do jakiejś znaczącej radykalizacji, zależy przede wszystkim od poziomu responsywności władzy. Im większa responsywność, tym więcej pewności, że emocje da się rozładować - tu kłania się zawetowanie przez prezydenta dwóch ustaw o sądach. Andrzej Duda pokazał wtedy, że jest responsywny - nieważne, że później i tak podpisał ustawy o niemal identycznym brzmieniu - i słucha protestujących. Uruchomił w ten sposób istotny mechanizm psychologiczny - sprawił, że protestujący wrócili do domów, z poczuciem, że ich postulaty zostały choć w części spełnione. Emocje zostały rozładowane. A z badań psychologicznych doskonale wiemy, że do radykalizacji, łącznie z sięganiem po przemoc, dochodzi najczęściej właśnie wtedy, gdy system jest zupełnie nieresponsywny, kiedy w żaden sposób nie odpowiada na nasze potrzeby, postulaty i oczekiwania.

Cofnijmy się na moment i w naszej rozmowie, i w czasie. Wspomniał pan, że przypadek Cyby nie doczekał się pogłębionej analizy. Co pan w nim widzi?
Przede wszystkim to, jak radykalizujący się język polityki i język pogardy jest w stanie zadziałać na nieliczne, ale obecne w populacji osoby, które mają jakieś problemy psychiczne. Nie będę próbował diagnozować Ryszarda Cyby. Powinniśmy jednak pamiętać, że w każdej populacji mamy na przykład kilka procent osób o skłonnościach sadystycznych oraz określone odsetki ludzi z różnymi zaburzeniami. Jeżeli ten język polityki stworzy im bardzo silne moralne uzasadnienie, niektóre takie osoby mogą być w stanie zachować się w sposób nawet tak ekstremalny jak Cyba. Ja wtedy myślałem, że tamto zabójstwo jednak ostudzi polityczne emocje w Polsce. Że cała ta atmosfera pogardy wobec „moherowych beretów” i „smoleńskiej sekty” - a te określenia były wtedy powszechnie używane - jednak opadnie. Ale teraz widzimy, że ją zastąpiły jeszcze większa pogarda i nienawiść rządzących wobec opozycji. Z całą pewnością jest to powiązane z rozwojem mediów społecznościowych i elektronicznych, które się tym w dosłownym tego słowa znaczeniu karmią. Im coś jest bardziej brutalne, im mocniejszymi jest nasycone emocjami, tym bardziej jest to widoczne. Proszę zauważyć, że przez kilka ostatnich dni rozmawiamy na okrągło o jednej osobie, która spoliczkowała inną osobę. Powinna nastąpić interwencja policji, następnie sprawa karna i tyle. To przecież nie jest polityka, to jest jednostkowe zachowanie jednej osoby.

A nie jest tak, że widzimy w tym jednak coś symptomatycznego?
My przede wszystkim chcemy w tym widzieć symptomy. Dotyczy to obu stron polskiego konfliktu. Dla mnie znamienna była reakcja prawicowego internetu na niemal równoległą wypowiedź Piotra Surmaczyńskiego o niepełnosprawnym dziecku Patryka Jakiego.

Nie da się ukryć, że była ona obrzydliwa.
Owszem. Ale znów jest to zachowanie pojedynczego człowieka, który przekroczył wszelkie możliwe granice. Natomiast uwaga, jaka jest temu poświęcana, i stopień emocjonalnego wzmożenia w tej sprawie każą nam sięgnąć po definicję mechanizmu paniki moralnej. One wybuchają raz na jakiś czas, trwają zwykle krótko, są za to bardzo intensywne - ale można jednocześnie powiedzieć, że to właśnie do panik moralnych sprowadza się niemal cała współczesna polityka. Kolejny przykład z ostatnich dni - okładka „Faktu”. Owszem, to ma prawo nas oburzać, ale czy na pewno z aż taką intensywnością? W tym samym czasie dzieje się wiele innych, znacznie poważniejszych rzeczy, które zmieniają Polskę diametralnie - tymczasem nasza uwaga koncentruje się właśnie na aktualnej panice moralnej. Rok temu protestowano przeciw konkretnym ustawom o sądach. Dziś protestującym zostały okrzyki „Konstytucja!” - które same w sobie do niczego się już nie odnoszą, bo przecież wszystko zostało już pozamiatane. Żyjemy więc panikami moralnymi - bo tak jest nam znacznie łatwiej.

Panika moralna - ten piękny termin ma swój społecznościowy slangowy odpowiednik - shitstorm vel g..oburza. Te krótkookresowe wzmożenia zastępują nam myślenie?
Bardzo nam w tym „pomagają” media społecznościowe. Warto tu wspomnieć o ubiegłorocznych badaniach Williama Brady’ego, Johna Josta i współpracowników z Uniwersytetu Nowojorskiego. Ustalili oni, że wystarczy dodać do treści tweeta słowa odwołujące się do emocji moralnych - „żal”, „wstyd” itp., by natychmiast zwiększyć zasięg i liczbę interakcji z danym tweetem o średnio 20 proc. Samo w sobie nie brzmi to może szczególnie imponująco, ale jeśli weźmiemy pod uwagę dynamikę rozchodzenia się informacji w sieci, to zrozumiemy, że po pewnym czasie zostają niemal wyłącznie tego rodzaju komunikaty. Ludzie chcą tego emocjonalnego wzmożenia, potrzebują go. To właśnie sprawia, że gazety i portale wciąż dopuszczają komentarze pod tekstami. Dlaczego? Bo to one dodają do treści artykułu ten hejterski kontent emocjonalny, a same artykuły zyskują większy zasięg. Dramat, ale nie dotyczy on tylko Polski - wystarczy spojrzeć choćby na język polityki w Stanach Zjednoczonych.
Kiedy wybuchała rabacja galicyjska, o której już wcześniej wspominaliśmy, nie było internetu - i to bardzo go nie było.
Ale rabacja galicyjska to modelowy przykład, który w dodatku może nam pomóc przywrócić właściwe proporcje. Jaka była jej geneza? Z pokolenia na pokolenie zwiększał się zakres pańszczyzny - aż doszedł do poziomu, w którym obejmował w zasadzie już cały tydzień. Z jednej strony chłopi byli już wręcz fizycznie zmuszeni do walki o swoje sprawa, a z drugiej zobaczyli, że mają pewne szanse na powodzenie - ze względu na to że się pojawił nowy gracz - czyli imperium austriackie, któremu pogonienie polskiej szlachty było bardzo na rękę.

Może to jednak zbyt odległy pod każdym względem przykład?
Niekoniecznie. Bo on nam pokazuje dość naturalne źródło przemocy. W wypadku rabacji galicyjskiej przemoc wyrastała z wielopokoleniowego procesu deprywacji, pogarszania się sytuacji i tak dalej. A my żyjemy w warunkach diametralnie odmiennych. Polska przeżywa okres gospodarczej prosperity, który - razem z programami socjalnymi - znacząco rozszerzył granice klasy średniej. Polacy zaczęli jeździć na wakacje i żyją, między innymi dzięki programowi 500 Plus, na sporo wyższym poziomie niż kilkanaście lat wcześniej. Polska stała się celem imigracji zarobkowej, na naszych oczach zmienia się w zamożny kraj europejski. W tej szybko zmieniającej się Polsce bardzo trudno byłoby się doszukać warunków społeczno-ekonomicznych, które byłyby dobrym podłożem dla frustracji i przemocy. W tym właśnie sensie internet jest jednak zupełnie nowym kanałem prowadzącym do brutalizacji języka i w końcu zachowań przemocowych. Całkowicie odmiennym od znanych nam z historii, nawet tej niedawnej, mechanizmów społecznych będących podłożem przemocy.

Co Pan ma na myśli?
Niedawno rozmawiałem z kimś z mojej rodziny, kto wyemigrował z Polski w 1968 roku. Ten ktoś bardzo poważnie zaniepokoił się akcją dwóch senatorów PiS, którzy w lutym wnioskowali o odebranie mojemu centrum pieniędzy na badania. Ja wtedy zrozumiałem, że z punktu widzenia emigrantów z ‘68 roku, z ich osobistej perspektywy, wygląda to niemal na powtórkę z tego, co przeżyli oni sami. Ale w rzeczywistości mamy jednak do czynienia z sytuacją, której nijak nie da się porównać z Marcem.

Akurat język prawicowych mediów wiele zawdzięcza marcowej propagandzie.
Ale rzecz w tym, że to jest tylko język! Nic za tym nie idzie! Kiedy przeczytamy choćby książkę Mikołaja Grynberga o Marcu i zobaczymy, jak cały aparat państwa intensywnie pracował, by jak najszybciej doprowadzić do emigracji z Polski wszystkich Żydów, uświadomimy sobie, że te nasze współczesne realia są jednak wielokrotnie bardziej miękkie i cywilizowane. Owszem, w warstwie języka bywa równie brutalnie. Język się radykalizuje, eskaluje się poziom jego nasycenia emocjami. Ale za słowem nie idą jednak żadne czyny, które wtedy miały miejsce.

To może ta nasza językowa przemoc, brutalność języka i dyskursu jest jednak bardziej „na niby”, niż byśmy śmieli myśleć? A z drugiej strony - podziały realnie się pogłębiają - znam przypadki ludzi, którzy z ich powodów pozrywali kontakty rodzinne czy towarzyskie.
W Polsce i tak nie wygląda to aż tak źle. Mamy naprawdę sporą mobilność społeczną między miastami a prowincją. Mówi się, że Warszawa to miasto „słoików” - bo przecież stąd prawie każdy na Boże Narodzenie wraca do tych Siemiatycz i Białegostoku i tam spędza święta z rodzicami czy krewnymi. Podobnie rzecz się ma z innymi dużymi miastami. To o niebo lepsza sytuacja niż na przykład ta ze Stanów Zjednoczonych. Tam Nowy Jork czy Kalifornia naprawdę są społecznymi bąblami - ludzie stamtąd często ani razu w życiu nie spotkali nikogo, kto byłby, dajmy na to, wyborcą Trumpa z Iowa. Woody Allen się kiedyś pochwalił, że dla niego już wyjazd poza Manhattan jest zupełnie przerażającym doświadczeniem. U nas aż tak nie jest. Warszawa nie jest aż takim bąblem i aż taką enklawą, żeby tych kontaktów ludzi o różnych poglądach w ogóle nie było. De facto jest ich więcej, niż sądzimy.

I co z tego wynika?
Na przykład to, że osoby, które uważamy za konserwatystów, wcale nie są aż tak konserwatywne. Ich styl życia w zasadzie w pełni się upodobnił do stylu życia ich przeciwników. Dlatego też podział, o którym mówimy, jest podziałem plemiennym, a nie podziałem, który by bazował na faktycznej, potężnej różnicy poglądów. Mówiłem wcześniej o mechanizmie przełączania fundamentów moralnych. Jonathan Haidt twierdzi, że prawica i lewica generalnie mają nieco inne fundamenty moralne - prawicowcy mają raczej opierać się na świętości i symbolach, z kolei lewicowcy mają być bardziej skoncentrowani na fundamencie troski, nieczynienia krzywdy. Tymczasem wydaje mi się, że te różnice coraz bardziej zanikają. Kiedy popatrzymy na te czołowe postaci współczesnej Polski - polityków czy publicystów, to naprawdę widzimy tam rozwodników czy ludzi prowadzących wręcz rozwiązły z tradycyjnego punktu widzenia tryb życia. I pewnie mijających się z liberałami w tych samych knajpach na placu Zbawiciela. To jest struktura coraz bardziej przenikalna, a podział, o którym mówimy, ma charakter coraz wyraźniej urojony. W rzeczywistości jest to podział między ludźmi, których styl życia jest niemal tożsamy - ubierają się podobnie, konsumpcja jest dla nich tak samo ważna, żyją dokładnie tak samo. To jest zmiana, która zachodzi dosłownie na naszych oczach.

Gdzie ją najlepiej widać?
Wystarczy sobie przypomnieć prawicowców z nieco starszego pokolenia - powiedzmy, tych wywodzących się ze środowiska „Brulionu” - którzy rozwód Cezarego Michalskiego uznawali za wielkie środowiskowe wydarzenie i żyli nim dosłownie przez lata, potępiając je na wszystkie możliwe sposoby.

O tak, Wojciech Wencel pisał oskarżycielskie teksty, a na Michalskiego poszły masowo środowiskowe klątwy i anatemy.
A przecież dziś trzeba by ze świecą szukać w tym samym środowisku osób, które nie mają za sobą rozwodu. To się naprawdę ogromnie zmieniło. I wraz z tą zmianą będzie coraz trudniej utrzymywać iluzję tego fundamentalnego podziału. Bo z czego ten podział plemienny dziś właściwie wynika, na czym się opiera? Przecież on coraz bardziej przypomina dwie grupy chuliganów, którzy wspierają dwie różne drużyny piłkarskie, tocząc wojnę na śmierć i życie, a przecież ich chuligańskie życie jest i tak dokładnie identyczne - wyróżnikami są jedynie szaliki czy barwy klubowe. I niemal tak samo jest z tymi polskimi „plemionami”. Istotne są już tylko barwy klubowe oraz idące za nimi benefity w rodzaju pracy w spółce Skarbu Państwa z nadania tego, a nie innego obozu. Rafał Matyja pisał niejednokrotnie i bardzo przekonująco o wasalnym, klientelistycznym systemie, który się wykształca wokół partii i kluczowych w nich osób. To jest właśnie to. I na tym tle emocje, które mogą sprawić, że osoba z jednego obozu będzie w stanie policzkować kogoś z tego drugiego obozu, wydają mi się jednak dość jednostkowym wypadkiem. O wiele prędzej bym to zrozumiał, gdyby za podziałem politycznym szły jakieś głębsze różnice w systemach wartości czy stylu życia. Tymczasem one kompletnie się zacierają.

To po co nam w ogóle te silne emocje związane z polityką, skoro nie idzie za nimi zbyt wiele jakiejkolwiek treści?
Pochodzący z Polski psycholog społeczny Henri Tajfel w latach 60. przeprowadził w Wielkiej Brytanii jeden z najgłośniejszych eksperymentów psychologicznych w historii. Wziął grupę angielskich gimnazjalistów i pokazał im abstrakcyjne geometryczne obrazy - Paula Klee i Wasila Kandinsky’ego. Potem zapytał ich, który obraz bardziej im się podoba, a następnie stworzył dwie grupy - „zwolenników Klee” i „zwolenników Kandinsky’ego”. Było to oczywiście celowo całkowicie absurdalne kryterium podziału, zwłaszcza że większość tych uczniów widziała te obrazy po raz pierwszy w życiu. Ale kiedy każda z grup otrzymała do rozdysponowania jakieś skromne finanse - liczone w pensach, nagle dało się obserwować bardzo silną dyskryminację. „Zwolennicy Klee” dawali pieniądze tylko innym „Zwolennikom Klee”, a „Zwolennicy Kandinsky’ego” tylko innym „Zwolennikom Kandinsky’ego”. I robili to nawet w taki sposób, który nie pozwalał im wiele zyskać, za to dawał możliwość poniżenia, upokorzenia „tych drugich”. To jest dla mnie świetna metafora tego, co obserwujemy w Polsce. Metafora tego szczelnego zamknięcia się w obozach, które nie odwołują się już do żadnych poważniejszych różnic w hierarchiach wartości czy stylach życia - przynajmniej jeśli chodzi o ludzi aktywnie działających w polityce, bo jeśli chodzi o ich elektoraty, to te różnice wciąż są jeszcze nieco bardziej wyraźne.

To co nas czeka? Pozabijamy się o nic? Czy raczej będziemy dużo, emocjonalnie i namiętnie mówić o wzajemnym pozabijaniu się, ale nic nie zrobimy?
Myślę - czy może raczej mam taką nadzieję - że jednak zatrzymamy się na poziomie werbalnym, przynajmniej tak długo, jak będziemy żyć w kraju ekonomicznego prosperity, w którym wzrost gospodarczy pozwala na przekazywanie społeczeństwu 500 plus, 1000 plus czy 2000 plus. Nie jestem natomiast pewien, czy nie poszlibyśmy dalej, gdyby doszło do znacznego pogorszenia się sytuacji gospodarczej, na skutek czy to kolejnego kryzysu na miarę tego z 2008 i 2009 roku, ale tym razem bijącego bezpośrednio w Polskę, czy to spełnienia się najczarniejszych scenariuszy co do możliwości Polexitu. Gdyby coś podobnego miało nas spotkać, z dnia na dzień obudzilibyśmy się w zupełnie innym świecie i natychmiast zderzylibyśmy się z brutalną rzeczywistością. I tak przemoc mogłaby się stać realną perspektywą.

POLECAMY:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Prof. Michał Bilewicz: Wszyscy wyznajemy moralność Kalego - Portal i.pl

Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska