Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przez bieszczadzkie połoniny, tam gdzie czai się niedźwiedź (zdjęcia)

Maciej Wilczek
Wśród chmur i mgieł, w drodze na Tarnicę.
Wśród chmur i mgieł, w drodze na Tarnicę. fot. Maciej Wilczek
Jedź w Bieszczady! Naprawdę warto. Dobre drogi, umiarkowane ceny, dzikie dukty, a w kniejach można spotkać niedźwiedzia.

[galeria_glowna]
Pierwszy raz znaleźliśmy się w Bieszczadach w 1974 roku. Trzy lata wcześniej ukazała się "Siekierezada, czyli zima leśnych ludzi" powieść Edwarda Stachury. I wtedy zaczęło się... Wówczas tak naprawdę ruszyliśmy w drogę. Wędrówkę, która trwa do dziś. Jak długo jeszcze? Tego nie wie nikt.

Lipiec 2009 roku. Mijamy w Lesku wędkarzy. Stoją w swoich woderach, dobrze po pas w wysokiej, zburzonej ulewami wodzie. Delikatnie rzucają sztuczne muchy w nurt. Fachowcy! Co kilkanaście minut w siatce ląduje okazały kleń.

Przed nami jeszcze około 60-70 km drogi. Ustrzyki Górne to jeszcze nie koniec Polski, ale już kraniec. Osada niewiele się zmieniła w ciągu ostatnich 30 lat. Kilka knajpek z pokojami gościnnymi, pole namiotowe (za namiot 8 zł i 6 zł za osobę). Ludzi nie za wielu. Jeden sklep. Pewna nowość to opłaty za wejście do Bieszczadzkiego Parku Narodowego - 6 zł za osobę dziennie.

Przez błota na Caryńską

Krzyż na Tarnicy.
Krzyż na Tarnicy. fot. Maciej Wilczek

Piece do wypalania węgla drzewnego.
(fot. fot. Maciej Wilczek)

Ruszamy czerwonym szlakiem w kierunku Połoniny Caryńskiej. Przekraczamy rzekę - Wołosaty. Wyjątkowo prawie nie ma turystów. Szlak początkowo biegnie łąką, później gwałtownie pnie się w górę. Upał. Ponad 30 stopni, spora wilgotność, bo deszcze pada co kilka godzin, a gęste buki i jawory nie dopuszczają w głąb lasu słońca.

Prawie jak w tropiku. Ślizgamy się po błocie, mijamy salamandrę plamistą, wchodzimy na część kamienistą szlaku. Ludzi niewielu, chociaż to trasa uczęszczana. Mija dobra godzina, kiedy znajdujemy się na śródgórskiej łące, jeszcze kilkanaście minut i dotrzemy do Połoniny Caryńskiej. Widać już Wierch, w dali polana Kińcki, powyżej 1000 metrów n.p.m. Jeszcze dalej kolejny szczyt.

Trochę słońca, nieco deszczu. Gdzieś z zachodu powoli nadciąga burza. Nie zawracamy, choć to ryzyko. Przestrzeń i chęć dalszej wędrówki w ciągnie nas na tyle, że zapominamy o zagrożeniu. Trzeba iść. W końcu rozsądek zwycięża i zamiast zejść do Berehów Górnych decydujemy się na powrót do Ustrzyk. Później żałujemy, bo burza przeszła bokiem. Straciliśmy dobę dwie godziny pięknych widoków, szansy na rzucenie się w chmury.

Tarnica - najwyższy szczyt polskich Bieszczad

Zdobycie Tarnicy to żaden wyczyn. 1346 m n.p.m. Niezbyt trudny szlak. Mamy do wyboru - czerwony z Ustrzyk Górnych przez Szeroki Wierch (ok. 3 godzin) lub z Wołosatego niebieski przez Hudów Wierszek (ok. 2 godzin). W ostatnim w tej części Bieszczad sklepie, w Wołosatym, robimy zakupy.

Niewiele można tu dostać - konserwy, piwo, wódkę, chleba nie ma, sera nie ma, mleka brak. Znowu trzeba płacić za wejście w góry. Trudno. Przechodzimy obok starego cmentarza, mijamy studnię z żurawiem. Deszcz leje jak z cebra, ale nadal ciepło. Raz tajemnicza mgłą, za chwilę słońce. Błotnista ścieżka wiedzie na Tarnicę.

Kilka podejść, mało płaskiego, wychodzimy z lasu. W oddali Tarnica, chwilami widać na niej krzyż. Co kilka minut jednak szczyt spowija mgła, chmury. Jesteśmy na przełęczy. Jeszcze jakieś 10-15 minut. Sterta śmieci martwi, szczególnie jak obserwujemy, kiedy co drugi turysta dorzuca do góry odpadów kolejne, swoje puszki. Ponura sprawa. Wprawdzie to nie Krupówki, ale ludzi dużo.

Węglarze i drwale

Krzyż na Tarnicy.
(fot. fot. Maciej Wilczek)

Bieszczady to kraina nie do końca odkryta. Szczególnie widać to jesienią, kiedy zapuścimy się w odleglejsze części tych wspaniałych gór, bliżej granicy z Ukrainą. Nierzadko można spotkać tu niedźwiedzie. Przybyło wprawdzie asfaltowych dróg, ale prowadzą one tylko w miejsca dawno już poznane.

Gdy opuścimy szlak, wejdziemy w dukty leśne trafimy na drwali, innym razem na węglarzy wypalających z buczyny węgiel drzewny. I wtedy jest szansa, że spotkamy na szlaku wędrowca, Janka Pradera, albo Michała Kątnego. Obaj zdecydowali się na takie życie, na jakie się zdecydowali. Podobnie jak człowiek, który ich stworzył - Edward Stachura. Wszyscy szukali przyjaźni, miłości. Uciekali od zgiełku tego świata. I nie miało znaczenia czy szli przez Kujawy białe, czy Amerykę Południową.

Bieszczady, choć inne niż kilkanaście lat temu nadal są tajemnicze, pełne poezji, a leśni ludzie - drwale, węglarze, uciekinierzy od codzienności, nieudacznicy, wyrzutkowie, ale także ci, którzy przybyli tu robić interesy są pełni nadziei na przyszłość. Oni wszyscy żyją i cały czas idą, bo jak pisał Stachura "wędrówką życie jest człowieka...".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska