Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rozpierała go zła energia

MICHAŁ IWANOWSKI
Chodzili do jednej klasy, do jednego warsztatu na praktykę... 5 stycznia pojechali też jednym pociągiem. Było z nimi jeszcze kilku. W grupie czuli się silni... Dziś siedzą w jednym areszcie śledczym. Prokuratura zarzuca im usiłowanie zabójstwa. Tego dnia w Szczańcu wydarzeniem popołudnia była karetka reanimacyjna na sygnale. Przyjechała po 16-letniego Przemka. Ktoś z miejscowych znalazł go w przytorowych chaszczach jęczącego z bólu, posiniaczonego. Parę minut później wydarzeniem w Świebodzinie było lądowanie helikoptera sanitarnego. Przyleciał po Przemka. Lekarz nie wykluczał złamania kręgosłupa, uszkodzenia rdzenia kręgowego, wstrząśnienia mózgu. Chłopiec odleciał do Zielonej Góry, na neurochirurgię.
Dawaj, bo wylecisz!

5 stycznia rano Przemek mieszkający w Dąbrówce Małej koło Szczańca poszedł na wagary. Wcześnie urwał się z zajęć szkolnych w Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Świebodzinie. Trochę pochodził po mieście, potem wsiadł do pociągu relacji Świebodzin - Zbąszynek.
O tej porze wagony były opustoszałe. Kiedy skład zbliżał się do stacji w Szczańcu, Przemek podszedł do drzwi. Nagle otoczyło go kilku starszych chłopców. Jednego z nich znał też mieszkał w Dąbrówce Małej.
- Dawaj kasę zażądał bez ogródek jeden z chłopaków. Nie mam odpowiedział Przemek. Dawaj, bo wylecisz zagroził chłopak, a drugi z nich na poparcie groźby otworzył na oścież drzwi wagonu. Pociąg właśnie zwalniał
Przemek nie miał pieniędzy.
Dwaj chłopcy chwycili go pod ręce i wyrzucili z jadącego pociągu mówi prokurator prowadząca śledztwo Beata Żbikowska-Kawa. Ojciec Przemka twierdzi: Wypchnął go jeden z nich, a drugi jeszcze kopnął go w plecy.
Motorniczy niczego nie zauważył; pociąg potoczył się dalej. Przemek stracił przytomność. Po pewnym czasie ocknął się, ale urazy nóg nie pozwoliły się podnieść. Zaczął czołgać się w stronę najbliższych domów. Cały czas głośno jęczał z bólu. Potem znów stracił przytomność. Zauważyła go idąca do sklepu kobieta. Wezwała pogotowie.
Po kilkudniowej obserwacji w Zielonej Górze, Przemek wydobrzał. Dyżurny lekarz oddziału neurochirurgii poinformował nas 12 stycznia, że Przemek czuje się lepiej i nie potwierdziły się podejrzenia złamania kręgosłupa i trwałego naruszenia organów wewnętrznych. Dzień później pacjent wyszedł ze szpitala z nogą w gipsie, a kilka tygodni potem mógł wrócić do szkoły.

Alibi na rachunek

Dla świebodzińskiej policji ujęcie sprawców stało się priorytetem. Przesłuchanie Przemka w szpitalu nic nie dało. Chłopiec był w szoku, mało pamiętał mówi rzecznik świebodzińskiej policji Krzysztof Kłosowski. Wg relacji ojca Przemka skuteczne okazało się przesłuchanie chłopca, który był wtedy ze sprawcami w pociągu. To on wskazał im Przemka, jako tego, który zawsze ma przy sobie pieniądze, bo zarabia na sprzedaży makulatury informuje ojciec.
Kolega Przemka z klasy mówi, że chodziło o pieniądze, które Przemek rzekomo był winien jednemu ze sprawców. Po ujęciu podejrzanych, Przemek miał ich rozpoznawać przez lustro weneckie. Żadnego nie rozpoznał relacjonuje ojciec. Ale on po wypadku dwa razy tracił przytomność. Niewiele z tego pamiętał.
Policja nie ujawnia okoliczności ustalenia oskarżonych, nazywając to ,,działaniami rozpoznawczymi". Ojciec twierdzi, że przyczynił się do tego jeden z ekipy chłopców, który wskazał dwóch kompanów, Kurzyckiego i Panasia. To oni mieli wypchnąć Przemka z pociągu. W toku przesłuchania obaj przyznali się do tego. Zostali aresztowani. Początkowo śledztwo zmierzało do postawienia im zarzutu wymuszenia rozbójniczego. W lutym prokurator rejonowy Jacek Donimirski po przeanalizowaniu dowodów przestepstwa nakazał postawienie im zarzutu z ,,górnej półki": usiłowanie zabójstwa. Kodeks karny przewiduje za to od ośmiu lat więzienia do dożywocia.
Wtedy rodzina jednego z nich wynajęła adwokata. Chłopcy odwołali wcześniejsze zeznania; już nie przyznają się do winy. Jeden z nich przedstawia alibi mówi B. Żbikowska-Kawa. Rodzina ma rachunek za naprawę samochodu z dnia zdarzenia i twierdzi, że chłopak był wówczas w serwisie samochodowym. Będziemy przesłuchiwać pracowników serwisu, by to ustalić. Jednak po upływie kilku miesięcy może być z tym problem. Czy ktoś jest w stanie przypomnieć sobie klienta sprzed czterech miesięcy, spośród setek, jacy przewinęli się od tego czasu

Umiał się wyprzeć

Kurzycki i Panaś chodzili do III klasy wielozawodowej w Zespole Szkół Technicznych w Zbąszynku. Kurzycki był bardzo agresywny, arogancki i wulgarny przypomina sobie wicedyrektor szkoły Małgorzata Czyczerska. Nie był popularny wśród kolegów. Zdarzyło się też, że groził polonistce.
Nauczycielka, której groził, niechętnie wypowiada się na temat podopiecznego. Już swoje odchorowałam i cieszę się, że nie muszę z nim pracować mówi. Kurzycki stanowił zagrożenie dla otoczenia, sprawiał wrażenie zamroczonego i można się było po nim wszystkiego spodziewać. Nie był głupi. Przebijała z niego przebiegłość i cwaniactwo, potrafił się wszystkiego wyprzeć. Kiedy groziło mu powtarzanie klasy, musiał zdawać egzamin sprawdzający z polskiego. Zdał go z powodzeniem, ale swoją nienawiść skoncentrował na mnie. Wtedy na murach szkolnych zaczęły się pojawiać obraźliwe napisy z pogróżkami pod moim adresem. Wszyscy wiedzieli, że to on pisał.
Panaś był inny. Kiedy funkcjonował osobno, nie było z nim problemów mówi M. Czyczerska.
Gorzej, kiedy był pod wpływem kolegów.
- Panaś potrafił przyjąć uwagi, w przeciwieństwie do Kurzyckiego ocenia polonistka. Gdy jednak tworzyli grupę, trzeba było mieć się na baczności. Nauczyciele czuli się terroryzowani.
W warsztacie, w którym od trzech lat Kurzycki i Panaś przysposabiali się do zawodu mechanika samochodowego, na ścianie wiszą jeszcze rozpisane dla nich dyżury. Panaś był spokojny, ale Kurzycki trochę za żywy mówi pracownik warsztatu Krzysztof Tomczak. Rozpierała go energia, ale polecenia dobrze wykonywał.
Obu chłopców przez lata prowadził w warsztacie Tomasz Liman, który z zaskoczeniem przyjął informację o ich aresztowaniu. Na początku, w pierwszej klasie, trochę się buntowali, ale po koniec ub.r. widziałem dużą poprawę wspomina. Stali się jakby poważniejsi i bardziej dojrzali. Niewątpliwie byli pod wzajemnym wpływem.

I tak robi swoje

Przemek pozostał osobą nieuchwytną. Chodzi własnymi drogami. Kiedy przyjechaliśmy do jego domu w Dąbrówce Małej, ojciec powiedział, że powinien być w szkole. W szkole dowiedzieliśmy się, że tego dnia ma praktykę w Lubuskich Fabrykach Mebli w Świebodzinie. Tam z kolei okazało się, że jest na wagarach.
Nauczyciele mówią, że to notoryczne. Chodzi do I klasy stolarskiej przy SOSW w Świebodzinie, ale od września widziano go tam zaledwie kilka razy. Do stycznia nawarstwiło mu się trzy i pół miesiąca wagarów wylicza dyrektor zespołu szkół przy SOSW Alicja Malinowska. Dzień przed jego wypadkiem wezwałam rodziców, by zastanowili się co dalej z synem. Potem długo był na zwolnieniu lekarskim, ale teraz, kiedy powinien chodzić na lekcje, znowu wagaruje. W ogóle nie wiemy co robi, gdzie chodzi.
- Jeśli nie dostanie promocji do drugiej klasy, wypadnie za burtę mówi dyrektor SOSW Wacław Żurakowski. Nie będzie miał gdzie powtarzać klasy bo przez dwa lata nie będzie naboru do pierwszych klas. A wtedy może całkiem zejść na złą drogę. Tym razem to on był pokrzywdzony w wypadku, ale nie wykluczone, że jeśli dalej będzie zaniedbywany, zacznie kraść albo sam napadać na ludzi.
- Przemek jest cichy, pracuje tak jak potrafi stwierdza Henryk Gotowski, prowadzący uczniów w LFM. Ale chłopak ma swój zamknięty świat. Wszelkie uwagi przyjmuje pokornie, na wszystko się zgadza i kiwa głową. Również wtedy, gdy mówimy o wagarach. Ale potem i tak robi swoje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska