Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ścigani i dorwani. Najgłośniejsze sprawy kryminalne ostatnich lat

Henryka Bednarska 0 95 722 57 72 [email protected]
fot. Archiwum
Kobieta leżała w hospicjum, a Zygmunt B. kazał bliskim wlewać w nią swój "lek" na raka. Otwierały się jej rany. - To ciało się oczyszcza - twierdził, by wyrwać pieniądze za specyfik. Za dzienną dawkę żądał 1 tys. zł. I ludzie płacili. Sprzedawali dorobek życia i płacili.

LUBUSKA POLICJA

LUBUSKA POLICJA

24 lipca policja będzie obchodziła 90-lecie istnienia, lubuska - prawie dziesięciolecie. Nasz garnizon to 2.590 funkcjonariuszy, w tym: 323 oficerów, 1.064 aspirantów, 892 podoficerów i 311 posterunkowych. Jakie zadania stawiają sobie w kolejnych latach? Naczelniczka Agata Sałatka: - Chcemy jeszcze zmniejszyć liczbę wypadków na drogach i liczbę ofiar śmiertelnych. Pracujemy również nad tym, by poprawić rozpoznanie środowiska nieletnich przestępców i zwiększyć skuteczność w ich zatrzymywaniu. To samo chcemy zrobić w odniesieniu do środowiska związanego z narkotykami. Muszą się bać zwłaszcza producenci, handlarze i przemytnicy narkotyków.

- Przerażająca sprawa. Mogę zrozumieć, że oszukiwał ludzi i wyciągał od nich pieniądze. Ale nie sposób pojąć, dlaczego kazał przerywać normalne leczenie - mówi nadkom. Radosław Mazur, szef przestępczości gospodarczej w lubuskiej policji.

Tysiące spraw, drobnych, dużych. Jak zapytać policjantów, które z nich zapamiętali, tę z oszustem sprzedającym świństwo jako lek na raka wymienią wszyscy. Za żerowanie na ludzkich tragediach.

Oszukiwał siedem lat

To był tylko sygnał, że ktoś w Warszawie sprzedaje lek na raka. I nie pomaga, bo ludzie i tak umierają. Był rok 2007. - Musieliśmy działać błyskawicznie. Żeby ten ktoś przestał szkodzić ludziom - tłumaczy Mazur.

Zygmunt B. z Warszawy obiecywał, że wyleczy każdą postać raka. Przyjmował w ośrodku badawczym, siebie nazywał biochemikiem. Preparaty Antyra i Derax reklamował na ulotkach, w gazetach. Ulotki po przychodniach roznosiły trzy pracownice. - Przysiadały się do czekających i mówiły, jak to te specyfiki je uzdrowiły - dopowiada naczelniczka Agata Sałatka.

Za dzienną dawkę leku uzdrowiciel żądał 1 tys. zł. Zalecał kurację trzymiesięczną. - Żeby ratować chorą żonę, mężczyzna z Poznania sprzedał mieszkanie, samochód, dorobek życia. Żona umarła. A oszust namawiał go jeszcze, by dawał lek dzieciom, bo są obciążone genetycznie - opowiadają policjanci.

Co okazało się w toku śledztwa? Że Zygmunt B. to budowlaniec, że ośrodek to dwa wynajęte pokoje. W pseudolaboratoriach produkował specyfik bez wartości leczniczych, który składał się z kwasu mlekowego, chlebowego i ogromnej ilości czosnku.

Jak wielki biznes prowadził oszust, niech świadczy fakt, że policjanci znaleźli 1,7 tys. pełnych butli, 25- i 50-litrowych. Lek strasznie śmierdział. - Rozmawialiśmy z młodą kobietą, która podawała go chorej matce. Płakała i opowiadała, jak matka później wymiotowała. Miała wyrzuty sumienia, że matka cierpiała, a ona zmuszała ją do picia tego czegoś - mówią policjanci.

Żeby kupić lek, ludzie sprzedawali majątki, zapożyczali się, błagali oszusta o rozłożenie płatności na raty albo zmniejszenie należnej kwoty. Zygmunt B. oszukiwał ludzi siedem lat. Od kilkudziesięciu osób z całego kraju wyłudził co najmniej 2 mln zł. Z chorych, którzy przyjmowali lek, przeżyły dwie osoby. Bo wróciły do normalnej terapii.
Policjantowi, który prowadził śledztwo, Zygmunt B. powiedział, patrząc mu w oczy: - Ma pan raka. Jeszcze pan do mnie przyjdzie.

Marihuana w bunkrze

Zapamiętać dała się też marihuana, ta sprzed roku. W Strzelcach Kraj. i Drezdenku pojawiła się nagle. Skąd? Na to pytanie musieli odpowiedzieć funkcjonariusze z wydziału kryminalnego lubuskiej policji. Szukali, tropili, aż wpadli do leżących po sąsiedzku Starych Bielic.

Na pierwszy rzut oka wiejska posesja nie różniła się od innych. Gdyby nie skarpa... W kępie drzew było zamaskowane wejście, za nim kilkunastometrowy wąski tunel. Na jego końcu znajdował się prawdziwy bunkier. A w nim...

- Znaleźliśmy sadzonki konopi indyjskich. W bunkrze panowały idealne warunki do hodowli: był system nawadniania, ogrzewanie, czujniki powietrza. Pełen profesjonalizm - mówi podinsp. Grzegorz Osiński. W ciągu 18 lat swojej pracy jeszcze nie spotkał tak fachowej linii produkcyjnej. I tak ukrytej.

Okazało się, że narkotykowy interes należy do dwóch braci, a jeden jest właścicielem posesji. Biznes kręcili przez cztery lata. Jak wyliczyli policyjni spece, w tym czasie wprowadzili do obrotu 60 kg marihuany o wartości - uwaga - 660 tys. zł.

Burdel za drutami

Jak ogląda się zdjęcia z tej sprawy, pierwsze skojarzenie: to obóz pracy! Posesja ogrodzona wysokim płotem, nad nim kolczasty drut, podłączony do prądu. Agencję towarzyską w Łęknicy policjanci namierzyli w marcu 2007 r.

- Gdy wchodziliśmy, w zamkniętym domu było kilka kobiet - opowiada Osiński. Domu strzegli ochroniarze, na podwórku biegały psy. Do takiej agencji wpuszczani byli tylko Niemcy. Polacy i ludzie zza wschodniej granicy nie mieli tam wstępu.

W agencji, jak okazało się, pracowały kobiety z Ukrainy, zdarzały się Białorusinki, Polki i Litwinki. Werbowała je Ukrainka. Mówiła, że jadą do pracy przy truskawkach albo, że będą kelnerkami.

- Za każdą dostawała od właściciela lokalu około 500 euro - informuje Osiński. Kobiety były szantażowane, mówiono im, że muszą odpracować podróż, załatwienie paszportu, także te 500 euro. Nie były w stanie odrobić długu, bo oddawały ponad połowę zarobku.

Procederem kierował Władysław Z., właściciel firmy ochroniarskiej. Został oskarżony m.in. o zbrodnię, bo tym jest handel ludźmi, a także o ułatwianie nierządu i czerpanie z niego korzyści majątkowej. W sprawie oskarżonych jest dziewięć osób, w tym Ukrainka i konkubina Władysława Z., która najczęściej kasowała pieniądze od kobiet. Policja dotarła do kilkudziesięciu poszkodowanych.

- Przesłuchiwane podawały różne kwoty, od kilkuset złotych do dziesiątków tysięcy. Rekordzistka, która pracowała w agencji od 2004 roku, oddała 438 tys. zł - mówi Kazimierz Rubaszewski, prokurator z Zielonej Góry. Właśnie tam toczy się proces.

- Od trzech lat w naszej komendzie działa specjalny zespół ds. handlu ludźmi. Prostytucja zeszła teraz do podziemia - mówi Osiński. O ludziach kierujących procederem w Łęknicy mówi tak: - Konkubina z wielkim krzyżem na szyi, on ciepły, elokwentny. Ludzie o dwóch twarzach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska