Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sentymentalne spotkanie

Renata Zdanowicz
- U nas tu było świetnie. Jeziory to była rozśpiewana wieś . Było bardzo wesoło, nie było zawiści. Tańcowaliśmy co wieczora, śpiewaliśmy - wspominają Maria, Stasia, Wanda i Marian.

Był rok 1945, wiosna. Na Ziemie Zachodnie docierają pierwsze transporty z Wołynia, Podola, Wileńszczyzny... Niektórzy przyjeżdżają tu prosto z Niemiec czy Austrii, gdzie zostali wywiezieni na roboty przymusowe. Pociągi zatrzymują się w Świebodzinie. Część rodzin z transportów trafia do miejscowości Jeziory.

Chcemy posłuchać wspomnień, dowiedzieć się, jak wyglądało życie w pierwszych miesiącach po drugiej wojnie światowej. Spotykamy się w domu sołtysa Andrzeja Mazura. Przeglądając stare fotografie i kilka opasłych tomów kronik wsi, goście zaczynają swoje opowieści. Od Marii Lisowskiej, z domu Kowiel, dowiadujemy się, że przyjechała z Wileńszczyzny 6 kwietnia 1946 r. Miała 20 lat. - Nas 10 osób przyjechało, pięciu braci, my dwie z siostrą, ojca siostra i rodzice - wylicza pani Maria. - W Świebodzinie na dworcu zostaliśmy wyładowani. Nocowaliśmy na peronie, bo nie mieliśmy dokąd iść, dopóki się dowiedziała rodzina i zabrali nas do siebie do Jezior. To była mojego ojca siostrzenica. Wcześniej nie wiedzieliśmy, że oni tu są. U cioci mieszkaliśmy dwa tygodnie. Prawie ostatni tu przyjechaliśmy .

Wanda Górna, z domu Kupczyńska, trafiła do Jezior trzecim transportem w czerwcu 1945 r. - Mieszkaliśmy na Wołyniu. Kazali podpisać mojej matce ruskie papiery, bo mówili, że inaczej Ukraińcy zabiją ją i dzieci.

Po przyjeździe, matce pani Wandy zaproponowano stary dom kryty słomą. Nie zgodziła się, na Kresach wybudowała przed wojną dom i tutaj chciała taki sam. Spodobał jej się taki łączony dom, w którym jeszcze Niemcy byli. - Poszliśmy do rodziny Pilinkiewiczów i tam mieszkaliśmy, dopóki Niemców nie zabrali - kończy swoją historię zasiedlenia pani Wanda i dodaje, że matka umiała dopiąć swego.

Przez Lwów i Śląsk do Jezior dotarła wiosną 1945 r. 25-letnia Stanisława Prus. - Niemcy z psami przyjechali i zabrali nas w 1943 r. na roboty. Pracowałam u gospodarza w Austrii. Przez długi czas nie wiedziałam, co się dzieje z moją rodziną na Podolu - opowiada kobieta. Po wojnie nie wracała do domu. - Tam zamordowaliby zaraz - mówi pani Stasia. Zajechała na Śląsk, gdzie był już brat ojca. - Po dwóch tygodniach jechał na Zachód, a ja z nim - wspomina osadniczka.

O tragicznych losach zamordowanych na Podolu rodzicach Stanisławy opowiada nam pani Wanda, która tę historię zna z kolei od swojej siostry.

Z Jeziorka na Podolu, do Jezior przyjechał w czerwcu 1945 r. 11-letni Marian Zajączkowski. - Przyjechaliśmy, ojciec z matką, siostra i ja. Starszy brat był w Niemczech na robotach. Dopiero odnaleźliśmy go w 1948 r. On nas szukał, a my jego - opowiada pan Marian.

- Miałam 19 lat jak tu przyjechałam. Wojny bałam się jak ognia - wspomina pani Wanda. - Z początku to łączyliśmy się wszyscy razem. Światła ani wody nie było. Zbieraliśmy się to w jednym, to w drugim domu i tak opowiadaliśmy sobie swoje biedy, a że wojna przeszła, to człowiek już się nie przejmował.

Pan Marian tak wspomina pierwsze miesiące na nowym miejscu: - Do szkoły jeszcze się nie chodziło. Jak to chłopcy, wszędzie biegaliśmy po tych chatach, jeszcze Niemcy w nich mieszkali. W naszym domu mieszkał taki starszy, pochylony chodził z laską. Ojciec umiał po niemiecku rozmawiać. Pokazał nam ogród, ile było pola, gdzie las jego był, całą swoją gospodarkę. Później się wyprowadził od nas i zmarł, nawet tu na cmentarzu pochowany został.

Nasi rozmówcy zgodnie twierdzą, że w pierwszym czasie po osiedleniu zajęcie zawsze było. Po Niemcach zboże zbierali, razem chodzili w pole kosić kosami. - Tylko bieda była okrutna. Wody nie było, do prania ze stawku nosiliśmy, nim pompy nie podłączyli. Nasi rodzice do tego byli przyzwyczajeni, wiedzieli co to jest bieda - opowiadają. - Nie było ani soli, nic, w piwnicach ziemniaki gniły, i takie jedliśmy - dodaje pani Stasia.

- Przyjechaliśmy z solidnym dobytkiem, ojciec całe gospodarstwo przywiózł. Dopiero jak jednego konia sprzedał, to początek życia był - wspomina pani Maria.

Zdaniem naszych rozmówców, lepiej zaczęło się żyć dopiero, jak powstały PGR-y. Praca już była, nagrody płacili, mąkę dawali. Wtedy ludzie zostawiali swoją ziemię i szli do pegeerów. - Pamiętam, jak poszłam raz młócić a tam jedli chleb. Pomyślałam, żebym ja chociaż skórki zjadła z tego chleba. Przyszłam do domu i te gniłe kartofle znowu jadłam. Taki brygadzista mówił, przyjdź do pegeeru, będziesz miała wszystko. I tak zrobiłam. Wtedy dali mi zaraz mąki, chleba sobie spiekłam - opowiada pani Stasia.

Pani Maria po pięciu latach wyszła za mąż i wyjechała z Jezior. Pan Marian ożenił się w 1954 r. i też uciekł do miasta. Panie Wanda i Stasia nie opuściły swojej nowej wsi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska