Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sto procent Falubaz

Marcin Łada
Z pozoru warsztat lakierniczy, jakich wiele w Zielonej Górze. Gdyby nie ściana obwieszona starymi fotografiami. Na jednej młody chłopak w plastronie z Myszką Miki. To właśnie od niej wszystko się zaczęło...

Spotkaliśmy się przypadkowo. Posypał mi się samochód i szukałem dobrego fachowca. Wtedy znajomy podsunął mi adres Bonifacego Langnera. Choć od jego występów na torze minęło prawie pół wieku, były zawodnik, sędzia i trener doskonale pamięta stare dobre czasy. Mimo że w latach 50. należał do lepszych żużlowców w zielonogórskim klubie, to w jego historii najwyraźniej zapisał się czymś zupełnie innym.

Nowe plastrony

Zmieniała się kadra, władze i sponsorzy, ale znakiem firmowym niezmiennie była Myszka Miki. To właśnie Langner, do spółki z mieszkającym dziś w Kanadzie spikerem Andrzejem Szurkowskim, zrobili z niej symbol, który cała żużlowa Polska kojarzy do dziś z Zieloną Górą.
- Kiedy nasza sekcja przeszła w 1961 r. spod opieki LPŻ-u do "Zgrzeblarek", postanowiliśmy w gronie kolegów, że trzeba wymyślić jakiś motyw na nowe plastrony - wspomina Langner.
Padło kilka propozycji: m.in. herb Zielonej Góry i liść winorośli, ale najbardziej spodobała się Myszka Miki.
- Uznaliśmy, że trzeba ją narysować i zobaczyć, jak wyjdzie. Początkowo nie chciała się zmieścić i musiałem ją kilka razy ulepszać. Później ręcznie, nożykiem, wycinałem litery i znak - opowiada o początkach. - Całość nakleiliśmy na plastrony i trzeba to było obszyć, żeby dłużej wytrzymało.

Klęli, ale robili

Ostatnim etapem prac zajął się ojciec późniejszego żużlowca Zbigniewa Filipiaka, który przy ul. Sikorskiego miał warsztat szewski. Zrobił to doskonale, choć nici nie chciały przechodzić przez grubą warstwę skóry i kleju. Klęli, ale robili, bo zabawne logo przypadło im do gustu. Koledzy oraz zarząd zaakceptowali wzór i Myszka Miki zaczęła robić furorę.
- Kierownik drużyny Edward Dominiczak opowiadał, że kiedy przyjechał do zarządu głównego PZMot., to ówczesny przewodniczący GKSŻ-u Rościsław Słowiecki aż wykrzyknął, że nareszcie coś porządnego. Później darzył nas tak dużą sympatią, że Dominiczakowi łatwiej było cokolwiek załatwić w centrali. Oficjalnie castrolu nie było, ale dla Myszki Miki zawsze się znalazł - wspomina Langner.

Z przesiadkami

Langner, z pochodzenia leszczynianin, pojawił się w Zielonej Górze dużo wcześniej, bo w 1956 r., kiedy przy Lidze Przyjaciół Żołnierza reaktywowano sekcję żużlową. To była typowa amatorka, ale młody zawodnik nieźle radził sobie na torze. Czasami zdobywał połowę punktów całej drużyny. - Byliśmy amatorami i każdy gdzieś pracował. Godziny spędzone na torze musieliśmy odrobić. Dopiero później można się było oficjalnie zwalniać na mecz albo trening - wspomina.
Motocyklami LPŻ-u (wszyscy jeździli na FIS-ach) opiekował się przeszkolony w Gorzowie mechanik Michał Szczerbaniewicz. Ale stawiał jedynie przysłowiową kropkę nad "i", bo większość prac przy maszynach żużlowcy wykonywali sami. - Co ciekawe, mieliśmy cztery motocykle, ale tylko dwa przednie koła. W trakcie spotkania drżeliśmy, żeby któryś z naszych się nie wyłożył, bo gdyby skrzywił koło, to nie byłoby na czym wystartować w kolejnym biegu - opowiada Langner.
Braki w wyposażeniu powodowały czasem zabawne sytuacje. - Jeździliśmy na zawody pociągami i czasami przeładowywaliśmy sprzęt z jednego do drugiego, bo nie było bezpośredniego połączenia. Dwóch z przodu chwytało za kierownicę, jeden z tyłu i wio! - wspomina rozbawiony.
Pewnego razu, gdy wyładowywali motocykle w Poznaniu, tamtejszy dziennikarz sportowy zapytał ich nawet, czy na maszynach bez kół też zamierzają walczyć...

Dobra pensja

Nikt nie myślał wtedy o gigantycznych kontraktach, czy częściach robionych na zamówienie. - Dostawaliśmy 30 zł za punkt. Poza tym zgromadziłem chyba 15 kompletów długopisów i wiecznych piór marki "Stella", bo takie najczęściej były nagrody za pierwsze miejsce. Raz dostałem NRD-owski zegarek, a najcenniejszą zdobyczą było radio "Szarotka", które kosztowało wtedy 1.200 zł - wspomina Langner. - W latach 50. stanowiło to równowartość dobrej pensji.
Opony, łańcuchy i inne części były nieosiągalne. Zawodnicy "organizowali" je za własne pieniądze, od "przemytników". - Dobrze, że celnicy przymykali czasem oko na powracających z zagranicznych podróży kolegów i pozawijane w ich bagażach świece czy zawory, bo nie byłoby na czym jeździć.

Kartoflisko

Nie tylko zarobki i sprzęt były wtedy dużo gorsze niż dziś. - Teraz mamy gładkie i równe tory, a wtedy ścigaliśmy się po kartoflisku. Głębokość kolein dochodziła do 10 cm. Było też sporo dziur i myślę, że dziś nikt nie zdecydowałby się na jazdę w takich warunkach - opowiada Langner.
Większość raczkujących klubów nie mogła sobie pozwolić na specjalne maszyny. Nawet zbudowanie zaplecza z łaźniami i ciepłą wodą przekraczało wtedy możliwości ekip z niższych lig. Różnie było także z umiejętnościami jeźdźców. - Uczyliśmy się od gorzowian. Ich zawodnicy przyjeżdżali do nas na zgrupowania, a my jeździliśmy do nich. Poza tym, podpatrywaliśmy najlepszych z Leszna i Rawicza, gdzie występowało kilku reprezentantów Polski - wspomina pionierskie czasy.
Zdarzało się, że na turnieje międzynarodowe przyjeżdżali Szwedzi i nasi mieli okazję, żeby podglądać najlepszych. To była jedyna łączność z Zachodem, bo w Zielonej Górze nie startowali kadrowicze, którzy przywozili zwykle najwięcej nowinek.

Magiczna litera

Po zakończeniu kariery Langner pracował jako sędzia, działał w zielonogórskim środowisku żużlowym, by po koniec sezonu 1982 zastąpić na stanowisku trenera Stanisława Sochackiego. - To on zbudował zespół od podstaw, a ja byłem tylko kontynuatorem - wspomina nominację.
Później przeszedł na emeryturę sędziowską i zawiesił działalność trenerską na rzecz prowadzenie swego interesu. - Mam warsztat lakierniczo-blacharski. Poza tym sprowadzono wtedy Grabowskiego. Po co dwóch szkoleniowców, skoro wystarczy jeden, a dobry - wyjaśnia Langner.
Dziś nie jest już tak blisko żużla jak kiedyś, gdy był w zarządzie klubu. - Teraz są w nim inni ludzie, a ja może byłem niepotrzebny. Nikt tego wprost nie powiedział, ale widziałem, że nie ma tam dla mnie miejsca. Żużel nadal traktuję jako dyscyplinę numer jeden. Gdy przeglądam gazetę, wystarczy, że gdzieś błyśnie litera "ż". I nawet jeśli to żeglarstwo, natychmiast zwracam uwagę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska