Po wojnie znaleźli się w Sulechowie, skąd w świat rozjechali się ich potomkowie. Teraz się spotykają.
- Dziadkowie mieli 10 dzieci - tłumaczy Elżbieta Sitkiewicz pokazując graficznie opracowane przez siebie drzewo genealogiczne. Jedno w wersji tradycyjnej, drugie komputerowej. Każde z dzieci i dalszych potomków Władysławy i Stefana jest tu oznakowane innym kolorem.
W tym samym kolorze są przygotowane identyfikatory. Łatwo więc będzie się rozpoznać na zjeździe rodzinnym, który w niedzielę zaplanowano w zborze. - Liczę, że pojawi się około 100 osób z całej Polski, a może i Anglii, i Niemiec - sugeruje pani Elżbieta. Wysypuje z kopert gotowe identyfikatory.
W kolorze bordo dostanie np. "Aneta wnuczka Eugenii", w żółtym zaś "Waldemar mąż córki Wandy", a w niebieskim "Urszula żona syna Anny".
Przygotowania trwały lata
- To pierwszy zjazd naszej rodziny, ale myślę, iż był już ostatni dzwonek, żeby się spotkać i poznać - dodaje E. Sitkiewicz.
- Jesteśmy bowiem tak rozjechani, że się nie znamy. Dalsze pokolenia nie mają już pojęcia o swym istnieniu. Co gorsze, ginie nazwisko rodowe Giez kończące się obecnie na moim bracie Marku, który ma dwie córki. Chyba, że się jeszcze postara...
- Próbowaliśmy się spotkać od lat, ale jakoś nie wychodziło, wreszcie udało się - mówi Zbigniew Urbanowicz, kuzyn pani Sitkiewicz i jej zdaniem główny motor rodzinnego spotkania. Które jest zaplanowane wprawdzie sentymentalnie, ale z użyciem nowoczesnych środków. M.in. w zborze odbędzie się pokaz multimedialny wszelakich "zdobycznych" dokumentów, owego drzewa genealogicznego, starych fotografii i być może tego, co przywiozą inni.
Spotkanie przy rosole
- Oczywiście wpierw, po przywitaniu chlebem i solą, zjemy wspólny obiad, z tradycyjnym polskim rosołem - podkreśla pan Zbigniew. - Poza tym każda rodzina przywozi coś ze sobą, będzie garnek smalcu, na deser placek, słowem wyżywimy się sami, dlatego cała impreza kosztuje poszczególne osoby - grosze.
Z. Urbanowicz cieszy się zwłaszcza ze zdobytego w rodzinnej wsi jego dziadków, Makarówce, aktu ślubu przodków, w którym odnotowano nawet, że odbył się o 8.00.
- A jak pamiętam opowieści, to przyjazd dziadków po wojnie do Sulechowa wyglądał dosłownie tak, jak w filmie "Sami swoi" - śmieje się E. Sitkiewicz.
- Pociąg z dobytkiem stanął na stacji, dziadkowie poszli w miasto i zajęli pusty domek przy ul. Armii Krajowej. Ponoć jeszcze zupa po Niemcach parowała na piecu, choć ludzi nie było. Dziś budynku już nie ma.
Z dzieci państwa Giezów troje już nie żyje. Zaproszenia organizatorów poszły do 102 osób. Ile przyjedzie? Okaże się w niedzielę.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?