- Sumo jest jedynym sportem, w jakim spróbowała pani swoich sił?
- Nie. Od 1993 r. uprawiałam pchnięcie kulą i rzut dyskiem. Lekkoatletyczną karierę zakończyłam w 2005 r. dziewiątym miejscem w MP w pierwszej konkurencji. Wcześniej byłam raz młodzieżową mistrzynią kraju.
- W nowej dyscyplinie sukcesy - i to najwyższej rangi! - przyszły bardzo szybko. Chyba zaskakująco szybko nawet dla pani?...
- Do sumo długo namawiała nie trenerka Małgorzata Kitowska. Ciągle powtarzała: ,,Przyjdź na trening, popatrz, może ci się spodoba''. Podczas studiów nie dałam się przekonać. Spróbowałam dopiero trzy i pół roku temu, po skończeniu gorzowskiej uczelni. Ku mojemu zaskoczeniu, już po kilku treningach zdobyłam dwa złote medale w mistrzostwach Polski, a kilka miesięcy później zostałam z koleżankami drużynową wicemistrzynią Europy.
- Czy sumo zmieniło pani życie?
- Nawet bardzo. Zaczęłam być zauważana przez swoje środowisko i kibiców. A prawdziwe szaleństwo zaczęło się w ostatnią niedzielę, gdy w Warszawie wywalczyłam tytuł mistrzyni świata w kategorii open. Od tego dnia nie mam chwili wytchnienia. Wciąż dzwonią telefony, znajomi składają mi gratulacje, a dziennikarze proszą o wywiady. Nie jestem przyzwyczajona do takiej popularności, trochę mnie ona męczy.
- Ludzie wiedzą, na czym polega ten sport?
- Staram się im tłumaczyć. Zaczynam od słów, że sumo jest dla mnie wielką przygodą, w której łączę przyjemne z pożytecznym. Uczestniczę w różnych konferencjach, często robię prezentacje w szkołach. W Siedlcu byłam nawet sześć razy. Pokazywałam dzieciom sposoby wiązania pasa, techniki chodzenia i podnoszenia nogi. Jak mnie tam teraz widzą, to od razu wołają: ,,O, przyjechała pani Sylwia, będziemy mieli sumo!''. A w rodzinnej wiosce, Niałku Wielkim, muszę po każdym sukcesie obowiązkowo porozmawiać nie tylko z dwiema starszymi siostrami i mamą. Także z sąsiadami. Bywa, że przez te pogaduchy spóźniam się do pracy na orliku w Wolsztynie.
- A w jaki sposób zachęca pani młodzież do treningów?
- Mówię dzieciakom, że dzięki sumo mogą odnieść znaczące sukcesy sportowe, poznać wielu fascynujących ludzi i zobaczyć cały świat. Prywatnie pewno nigdy nie byłoby mnie stać na wycieczkę do Pekinu. A jako reprezentantka Polski zobaczyłam to miasto. I można to robić naprawdę długo. Moja najstarsza rywalka z Węgier liczy sobie już 42 lata.
- Natura zdecydowała, że jest pani bardzo postawną kobietą. Zdradzi pani swoją wagę?
- O, co to, to nie! Powiem tylko, że przy 172 centymetrach wzrostu schudłam podczas ostatniego zgrupowania kadry aż siedem kilogramów. Trener podsumował to słowami: ,,Będziesz teraz szybsza o siedem kilometrów na godzinę!''. Najpierw tylko się uśmiechnęłam, ale potem zobaczyłam, że ma rację. Poprawiło się nie tylko moje samopoczucie, ale też szybkość. W Warszawie szczególnie przydała się w półfinałowej walce z Japonką.
- To była pani najgroźniejsza rywalka?
- Po wolnym losie w pierwszej rundzie stoczyłam trzy walki: kolejno z Ukrainką, Japonką i w finale z Holenderką. W półfinale tegorocznych, Światowych Igrzysk Sportów Walki w Pekinie Japonka zaskoczyła mnie bardzo szybkim startem. Teraz byłam na to przygotowana. W głowie miałam jedną myśl: wyjdź pierwsza, wystartuj na maksa! Japonkę od razu powaliłam na ręce, skuteczne były też moje pierwsze akcje w pozostałych pojedynkach. Zostałam nawet nazwana pociskiem (śmiech)! Trener podsumował mój sukces krótko: ,,Teraz cały świat boi się nazwiska Krzemień''.
- Czuje się pani szczęśliwa jako człowiek?
- Jestem, jaka jestem. Mam swój świat, wygrywam. Jest dobrze. Nigdy nie zapomnę uczuć, jakich doświadczyłam, słuchając ,,Mazurka Dąbrowskiego''. Myślałam o różnych ludziach, także tych, którzy już odeszli. Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć samemu.
- Ludzie często zastanawiają się, w jaki sposób osiągacie i utrzymujecie imponujące parametry fizyczne...
- Mnie też o to pytają. Zawsze odpowiadam, że sumici odżywiają się całkiem normalnie. Każdy je, co chce. Nie istnieje żadna specjalna dieta, choć zdarzają się przyzwyczajenia. W Japonii jest ryż na śniadanie, ryż na obiad i ryż na kolację. A u nas chleb, chleb i chleb.
- Duża waga jest w tym sporcie atutem?
- Nie ukrywam, że zdecydowałam się przytyć, by wygrywać. Ale teraz jem naprawdę mało. Moja mama była zdziwiona, gdy po powrocie z Warszawy brałam tylko jedną kromkę na śniadanie i samą zupę na obiad. Najbardziej lubię drób, surówki, kasze i ryż. Oczywiście w rozsądnych ilościach.
- Spotyka się pani w prywatnym życiu z opiniami: ,,Nie zadzieraj z Sylwią, bo rzuci tobą o ziemię''?
- Bywa, że ludzie tak mówią, ale ja tego nie słyszę. Ostatnio miałam ciekawe zdarzenie na treningu dzieciaczków u pani Kitowskiej. Pewien chłopiec zaczął okładać pięściami najmniejszego w grupie. Stanęłam więc przed napastnikiem i powiedziałam wydobywającym się z przepony głosem: ,,Hej, kolego, chodź teraz do mnie!''. Wystraszył się na tyle, że dał koledze spokój.
- Ma pani jakieś marzenia?
- Oczywiście! Sportowe dotyczą najbliższych mistrzostw świata w Egipcie, Hongkongu i Japonii. Wiem, że łatwiej jest wejść na szczyt niż na nim pozostać. Dlatego zadowoli mnie każda medalowa pozycja. Bo będzie oznaczała, że wciąż jestem w czołówce.
- A prywatne?
- Bardzo chciałabym zdobyć prawo jazdy i własne mieszkanie. Krezuską na razie nie jestem, bo gratyfikacje i sponsorzy być może dopiero się pojawią...
- Dziękuję.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?