Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tajemnicze i niezwykłe miejsca w naszych lasach: Tam leśnik oddał życie

Renata Ochwat 95 722 57 72 [email protected]
Mrowiska, to świadectwo naturalnego stanu lasu. Dzięki nim możemy także znalećć drogę do domu.
Mrowiska, to świadectwo naturalnego stanu lasu. Dzięki nim możemy także znalećć drogę do domu. fot. Kazimierz Ligocki
- To była bardzo dramatyczna historia - mówi Tadeusz Szyszko o historii sprzeda lat. Dziś miejsce, w którym doszło do tragedii upamiętnia głaz. A w pobliskim sąsiedztwie jest wieś, której... nie ma.

MIRONICE ZAŁOŻYLI ZAKONICY CYSTERSI

MIRONICE ZAŁOŻYLI ZAKONICY CYSTERSI

Mironice to mała wioska pod Kłodawą. To jedna z najstarszych wsi na tych ziemiach. Założyli ją w XVI wieku cystersi. Ziemię pod budowę opactwa przekazał margrabia brandenburski Albrecht III. Cystersi - zakon niezwykle pracowity, znający się na uprawie roli, osuszaniu bagien, pielęgnowaniu lasu krzewił te umiejętności wśród okolicznych mieszkańców, których zresztą zbyt dużo nie było. Klasztor istniał aż do 26 czerwca 1539 r. kiedy to cała Nowa Marchia wraz z margrabią Janem i jego żoną Katarzyną Brunszwicką przeszła na protestantyzm. Do dziś zachował się chałupa szachulcowa oraz dwór z 1830 r. oraz fragmenty pocysterskiego kościoła.

- Lasy naszego nadleśnictwa to jednolity kompleks, którym przed setkami lat władali zakonnicy - cystersi, potem były własnością rodów rycerskich, następnie domeny pruskiej a teraz są własnością państwową. Są skarbnicą drewna - tłumaczy Tadusz Szyszko, zastępca nadleśniczego i jednocześnie nasz przewodnik po przepięknych bukowo-dębowych lasach podgorzowskiej Kłodawy.

Wyjeżdżamy z nadleśnictwa i kierujemy się na Barlinek. Jedziemy kilka kilometrów i po chwili skręcamy w lewo w drogę do Rębowa. To wąska drogą wybrukowaną w 1871 r. przez jeńców francuskich. Trafili tu po przegranej wojnie prusko-francuskiej. - Nie tylko drogi budowali, ileś leśniczówek to też ich dzieło. Choć droga wyboista mocno, jednak ma swój urok. Okazuje się, że zniszczyły ją... czołgi.

- Przecież po tych lasach jeździły rosyjskie czołgi, bo tu niedaleko były poligony - wyjaśnia nasz przewodnik. Po chwili dojeżdżamy do czerwonej tablicy, która oznajmia, że właśnie wjeżdżamy do rezerwatu przyrody "Dębina". To majestatyczny kompleks dębowo-bukowy, w którym drzewa maja po 200 lat i więcej - mówi T. Sszyszko.

Warto się tu zatrzymać na krótką chwilę, choćby po to, aby popatrzeć na szybko płynąca Kłodawkę. Trudno się dziwić, przecież to rzeka o statusie górskim. Poza tym można obejrzeć przepiękne drzewa obrośnięte bluszczem, a to się w lasach bardzo rzadko zdarza. Jak ktoś ma więcej czasu, powinien się wybrać na wędrówkę wzdłuż jednego z brzegów rzeczki. Można się wtedy poczuć jak w Bieszczadach.

Ale mu ruszamy dalej. Na krzyżówce, na której znaki kierują do Rybakówka skręcamy w lewo, potem przy dość sprytnie schowanej strzałce znów w lewo. I od tej pory właściwie to już można jechać tylko rowerem, albo poruszać się pieszo. Bo to droga leśna. Prowadzi do pomnika poświęconego niezwykłemu leśnikowi. Ale po drodze mijamy szlabany zagradzające drogę do ostoi leśnych. - To są tereny szczególnie chronione ze względu na ich wartości. Może to być gniazdo rzadkiego ptaka - mówi przewodnik.

Po pewnym czasie dojeżdżamy do pomnika. Tu 18 listopada 1923 r. trzech mieszkańców Łosna śmiertelnie pobiło leśniczego Hermanna Schultza. A było tak: trzej panowie wybrali się na kłusowanie. Upolowali sarnę, zdążyli ją wypatroszyć, kiedy nadszedł leśnik. Krzyknął do kłusowników "Ręce do góry, bo strzelam". Najpierw go posłuchali. Ale potem zaczęli go bić. Schultzowi w jakiś sposób udało się dotrzeć do domu - leśniczówki oddalanej o jakieś dwa kilometry i do dziś istniejącej. Zdążył tylko wyszeptać "Trzech kłusowników" i skonał.

Po kilku dniach kłusownicy wpadli w sidła i trafili do gorzowskiego sądu. Dwóch z nich skazano na karę śmierci, a jednego na pięć lat więzienia. Głowę katu oddał tylko jeden ze skazanych na śmierć, drugi wcześniej popełnił samobójstwo w celi.

Koledzy zamordowanego leśnika postawili mu pomnik z napisem "Wierny aż do śmierci w rzetelnym wywiązywaniu się ze swych obowiązków padł w tym miejscu 18 listopada 1923 r w walce z kłusownikami leśniczy Hermann Schultz z leśniczówki Gośniewiec. Pomnik wystawili pracownicy leśni gorzowskich lasów" Obok posadzili w czterech rogach cztery, potężne dziś daglezje. Dziś to pomnik przyrody przy którym miejscowi palą znicze.

W TYCH LASACH ŻYJĄ ORŁY BIELIKI Z HERBU

W TYCH LASACH ŻYJĄ ORŁY BIELIKI Z HERBU

Jeszcze kilka lat temu orzeł bielik, czyli polski ptak herbowy, to była rzadkość. Dziś można go spotkać niemal w każdym nadleśnictwie. - Przystosował się. Już nie potrzebuje absolutnego spokoju i głuszy. Wystarczy mu względny spokój i gniazdo blisko jakiegoś akwenu - tłumaczy Tadeusz Szyszko. Ale choć orłów jest już trochę w naszych lasach, nadal jest ściśle chroniony. Podczas gniazdowania nie wolno podchodzić do jego gniazd, dlatego leśnicy nigdy nie mówią, gdzie gniazda są i otaczają je dodatkową ochroną. Podobnie jest z innymi dużymi ptakami drapieżnymi, czyli rybołowami. Warto jednak poświęcić trochę czasu i poszukać tych ptaków, bo widok wielkiego drapieżnika w locie jest jedynym w sobie.

Po własnych śladach wracamy do głównej drogi i szukamy wskaźników, też sprytnie powieszonych, które doprowadzą do Marzęcina, wsi, której nie ma, ale po której zostały slady.
To wioska założona w czasach, kiedy Fryderyk II Wielki, król pruski zakładał huty i zakłady produkujące surówkę żelazną. Był 1782 r. imała huta jakoś działała, ale następnego roku przyszła powódź i dokonała olbrzymich szkód. Zakład wytapiający żelazo z rudy darniowej istniał tu aż do 1818 r. W 1825 r. dobra trafiły do sprzedaży i kupił je Ernst Gotthilf Rasch i uruchomił młyn.

Wtedy powstała nazwa - Marzecin. Wywodzi się ona od tego, że we wsi jest źródełko nazwane imieniem córki Rascha - Marii.

Kiedy już dojeżdżamy do Marzęcina, to tylko tablica informuje, że to była wieś. Wszędzie wysoki las. - Aż do 1983 r. były tu resztki po zabudowaniach - mówi przewodnik. I pokazuje wysoki kamień z nazwiskami mieszkańców, którzy zginęli w I wojnie światowej. Za obeliskiem rosną znów dwie monumentalne daglezje.

Strzałki prowadzą w lewo do starego, ukrytego w lesie cmentarza. Zachowały się nawet szeregi nagrobków. Znicze przy niektórych świadczą, że autochtoni pamiętają o tym miejscu.
Wracamy na rozdroże i idziemy kilka metrów do źródełka, które bardzo szybko wybija. Jeszcze kilka metrów dalej pozostałości po starym młynie.

Co tu się stało? Historia jest równie dramatyczna, jak w przypadku leśniczego Schultza. W lutym 1945 r. do wsi przyszli posilić się niemieccy żołnierze, niedobitki wielkiej armii. Ostrzeżono ich, że we wsi są Rosjanie. Ale się nie przestraszyli. Dostali jedzenie i poszli. Kilka chwil potem doszło do strzelaniny. Zginęło wówczas czterech Rosja. Dwóch uciekło i ściągnęło posiłki. Po kilka godzinach przyjechały trzy sowieckie czołgi. Żołnierze metodycznie chodząc od domu do domu wypędzali mieszkańców. Ci mogli wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Kiedy wieś opustoszała, spalili ją i tak pozostała tylko w pamięci potomnych, którzy rozpierzchli się po całych Niemczech.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska