Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Takie to były czasy. Katów i ofiary wrzucono do jednego worka

Dariusz Chajewski
Dariusz Chajewski
Żołnierze niesławnej SS Galizien. Dziś na Ukrainie żołnierze tej formacji traktowani są jak bohaterowie
Żołnierze niesławnej SS Galizien. Dziś na Ukrainie żołnierze tej formacji traktowani są jak bohaterowie Wikipedia
W tej historii znamy imiona, nazwiska zamieszanych w nią ludzi, znamy miejscowości. Jednak unikamy ich używania, gdyż przecież żyją ich najbliżsi, którzy z tamtymi wydarzeniami nie mają nic wspólnego, chociaż pośrednio stali się także ofiarami przeszłości. Bo taki mógłby być suplement do filmu „Wołyń”.

Mniej więcej trzy tygodnie temu na stronie internetowej ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej pojawiła się informacja o śmierci w Zielonej Górze Stefana S., w przeszłości Stepana D. W Polsce dodano komentarz, że 99--latek był prominentnym członkiem OUN-UPA i tajnym współpracownikiem komunistycznego aparatu bezpieczeństwa.

Przypłynęli z Wisłą

Ale od początku. W naszym regionie obok przesiedleńców z Kresów dziesiątki lat żyli ludzie związani z UPA, OUN, służący w SS Galizien. Skandal? Hańba? Nie, był to efekt świadomej polityki polskich władz i w zamierzeniach ostatni akord walki z ukraińskimi nacjonalistami. Jak ocenia część historyków, jak najbardziej strategicznie uzasadniony. Wojna się już skończyła, jednak walki jednostek UPA z oddziałami Ludowego Wojska Polskiego trwały, przede wszystkim w Polsce południowo- wschodniej. Ukraińcy, mając nadal nadzieję na niepodległe państwo, bronili się przed wcieleniem do Polski części przedwojennej Galicji i repatriacją do ZSRR - do gospodarstw, miast i wsi, które musieli opuścić Polacy. Roszczenia do Chełma, Hrubieszowa, Przemyśla zgłaszali już wiosną 1944 roku również czołowi przedstawiciele władz Ukraińskiej Republiki Radzieckiej, m.in. Nikita Chruszczow, późniejszy jednowładca Kraju Rad.

Bicz na UPA

Oficjalnie wysiedlenie ludności ukraińskiej miało służyć zwalczeniu partyzantki ukraińskiej, pozbawieniu jej bazy zaopatrzeniowej, schronienia, ale przede wszystkim zaplecza werbunkowego. Nie do końca to była prawda, gdyż w znacznej części Ukraińcy nie popierali nacjonalistów, a werbunek zwykle odbywał się pod przymusem. W rzeczywistości akcja ta służyła przede wszystkim likwidacji problemu ukraińskiego na terenie wschodniej Polski przez rozproszenie ludności ukraińskiej i jej późniejszą asymilację.
Tutaj, odwrotnie niż w przypadku Polaków wysiedlanych z Kresów, Ukraińcy próbowali unikać znalezienia się na listach z przesiedlenia. Wyrabiali sobie fałszywe dokumenty tożsamości, starali się o metryki rzymskokatolickie w celu potwierdzenia polskości. To już wprowadziło spore zamieszanie, jeśli chodzi o tożsamość.

Według kategorii

Później znane nam już obrazy, ale z Ukraińcami w roli głównej. Instrukcja przewidywała dwie godziny na spakowanie się i opuszczenie domów. Do tego nakaz zmieszczenia całego dobytku maksymalnie na dwóch wozach konnych. Później długie, trwające nawet miesiąc oczekiwanie na transport. Na zachód lub północ. W punktach zbornych przesłuchiwano wszystkich, przydzielając do jednej z trzech kategorii określających stopień zagrożenia dla państwa, przy czym ci z „A” byli najbardziej niebezpieczni. Zgodnie z teorią rodziny z kategorią A i B miano osiedlać po jednej na wieś lub folwark. Dopiero przy braku miejsca do zasiedlania zezwolono na dosiedlanie kilku rodzin z kategorii C, pod warunkiem że pochodziły z różnych regionów i nie znały się wcześniej. Rychło jednak przestano się tym przejmować i w rzeczywistości powstawały w niektórych rejonach prawdziwe enklawy, diaspory. Ludzi z poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości. Często w pełni uzasadnionym. W wielu przypadkach przecież - jak na Polesiu czy Podlasiu - jedyną podstawą do wysiedlenia była prawosławna religia i do wagonów ładowano ludzi, którzy nie czuli się wcale Ukraińcami czy Białorusinami. Byli po prostu „tutejszymi”. W sumie przesiedlono 95 846 osób pochodzących z województwa rzeszowskiego i 44 728 osób z województwa lubelskiego; nie podano danych z krakowskiego.

Pan od historii

Wróćmy do Stefana S. Kim był? Biografia zmarłego, prezentowanego jako ukraińskiego narodowego bohatera, ukazała się w 2015 roku w piśmie „Ukraina Mołoda”. I tak Stepan Vasilievich D. urodził się 19 stycznia 1920 roku w wiosce Harazdża w okolicy Łucka. Cytując, cała rodzina poświęciła swoje życie walce o wyzwolenie narodowe. Ukończył cztery klasy w rodzinnej wsi, po czym kontynuował naukę i pracował w Łucku. W 1938 roku został członkiem OUN, otrzymał pseudonim „Fedka”, ukrywał sie przed polskimi władzami i aktywnie angażował się w działalność pod-ziemną. Wraz z nadejściem władzy radzieckiej pracował jako nauczyciel i przeszedł tzw. przekwalifikowanie nauczycieli mających uczyć narodowej historii. „Wojna w 1941 r. znalazła mnie sierotą. 15 maja moi rodzice i żona brata z pięcioletnią Miszą zostali zabrani przez Moskwę do regionu Tiumeń” - wspominał pan Stepan.
30 sierpnia 1940 r., unikając aresztowania, ponownie musiał się ukrywać przed Rosjanami. Wówczas dowodził już dystryktem Ostrożeck OUN. Jak można przeczytać, „zorganizował ruch wyzwoleńczy”, a po przywróceniu państwa ukraińskiego 30 czerwca 1941 r. współtworzył ukraińską administrację państwową. Przypomnijmy. Tego dnia Jarosław Stećko w pałacu Lubomirskich przy Rynku we Lwowie, w obecności około 60 nacjonalistów, ogłosił akt niepodległości Ukrainy. Później Stepan D. ponownie działał w podziemiu. Jesienią 1941 r. stał się przywódcą OUN powiatu łuckiego, a od lutego 1942 r. - szefem okręgu. W maju 1943 r. Stepan D. został mianowany referentem społeczno-politycznym oddziału regionalnego OUN, a następnie Okręgu Wojskowego „Tours” UPA - szefa politycznej kwatery głównej. Mamy znamienną połowę roku 1943! Czynnie tworzył tzw. Republikę Kolkowską (enklawa ukraińska rządzona krótko przez UPA - przyp. red.), gdzie kierował personelem wydawniczym i prowadził konferencję dla nauczycieli.

Bunt w łagrze

9 września 1944 r. został aresztowany i wtrącony do więzienia w Równem, gdzie usłyszał wyrok śmierci. Ale już nie jako Stepan D, ale Stefan S. Potraktowano go jako „zwykłego” buntownika i obywatela Polski. W ostatniej chwili wyrok zastąpiono 20 latami ciężkiej pracy w radzieckich obozach koncentracyjnych. 20 kwietnia 1945 r. trafił do gułagu. Był jednym z przywódców głośnego buntu więźniów łagru w Norylsku latem 1953 r. W październiku 1955 r., jako obywatel Polski, został deportowany do kraju, gdzie specjalna komisja, po analizie życiorysów skazanych, zadecydowała o jego uwolnieniu. Trafił, podobnie jak wielu innych Ukraińców z wojenną przeszłością, na ziemie zachodnie - przez pewien czas był to Gorzów, później Zielona Góra.
Artykuł kończy się zdaniami: „A kiedy rozpoczął się proces uzyskania niepodległości Ukrainy, Stepan S. zrobił wszystko, aby diaspora wiedziała o naszym kraju, znała jego historię i wspierała Ukraińców. Niepokojąca natura byłego buntownika, wieczne pragnienie wiedzy i samokształcenia, towarzyskość i inteligencja dały Stepanowi S. nowe życie za granicą. Jego działalność społeczna zgromadziła setki Ukraińców, którzy po kampanii „Wisła” w 1947 r. zostali przeniesieni do Polski. Liczne spotkania Stepana S. ze społecznościami ukraińskimi obejmowały wykłady na temat historii ukraińskiego kościoła i ukraińskiej państwowości. Stepan Wasiljewicz był bardzo często na Ukrainie. Spotkania z młodzieżą, udział w różnych konferencjach, dziesiątki poświęconych mu publikacji w prasie”. Przekonywał m.in., że UPA to była regularna, ukraińska armia powstała w warunkach wojny.
Biografia niezwykła, szoku-jąca jak na zielonogórzanina, mieszkańca regionu, którego znaczna część obywateli przeszła piekło wołyńskiej rzezi. Czy polskie władze nie wiedziały, z kim mają do czynienia, czy starały się wykorzystać jego przeszłość? Czy był tylko propagandzistą i ideologiem? Czy jeśli nawet to było to „tylko”? Nie nam to pewnie oceniać, tak jak nie należy wrzucać ludzi do jednego worka. Jednak to jedna z wielu biografii, o których możemy powiedzieć, że jest w kontekście kresowych doświadczeń dziwna. I to wcale nie najbardziej kontrowersyjna.

Szczupak i inni

Akcja Wisła była tworzeniem problemów na własne życzenie i władze doskonale zdawały sobie sprawę z tego, co się dzieje, że w tłumie przesiedleńców nie brakuje ludzi z krwawą przeszłością. Trudno, decydowały wyższe racje. Oczywiście niemal od początku starano się środowisko przesiedleńców infiltrować, wyrwać „chwasty”, do czego, dla dobra komunistycznego państwa, wykorzystywano nawet ludzi z krwią na rękach. Ludzi bez skrupułów, wśród których znalazła się tutaj całkiem spora liczba aktywnych nacjonalistów „zasłużonych” podczas rzezi wołyńskiej. Z nowymi nazwiskami, z nowymi życiorysami. Wyraźnie przymykano oko na często niechlubną przeszłość.
Pamiętacie film „Wołyń” i dramatyczną scenę, gdy końmi rozerwany został poeta Zygmunt Rumel, który chciał negocjować z nacjonalistami? Dowódcą oddziału UPA, a raczej służby bezpieczeństwa tej formacji, był Fedor Szabatura, znany również pod pseudonimem Szczuka, czyli Szczupak. Ten komendant policji ukraińskiej w Kowlu zbiegł wraz z całym batalionem schutzmanów do oddziału UPA. Przedwojenny gajowy z majątku Krasne w okolicy Rejowca był absolwentem osławionej szkoły policyjnej w Trawnikach koło Lublina. Jego nazwisko przewija się w licznych wspomnienia „kombatantów” z UPA. Jednak według ukraińskich opracowań wszelki słuch po nim ginie podczas jednej z potyczek w 1944 roku…
Jednak czy ginie sam Szabatura? We wspomnieniach Franciszka Z. Rawluka: „Relacja”, w „Biuletynie informacyjnym 27. Dywizji Wołyńskiej AK” (nr 2/1991). Znajduje się informacja, że Szabatura po wojnie, występując już pod przybranym nazwiskiem, był szefem Urzędu Bezpieczeństwa w Szprotawie na Dolnym Śląsku. Tak, mowa o lubuskiej Szprotawie.

Tylko przyczajeni?

Przeszukaliśmy archiwa IPN w poszukiwaniu śladu jego działalności. Właśnie okolice Szprotawy według dokumentów IPN i wcześniejszych UB to prawdziwy powojenny matecznik UPA. Do badania tego środowiska zostali skierowani specjalni funkcjonariusze. Czytamy o grasujących już na ziemiach zachodnich bandach, znajdujemy dokumenty kilku śledztw związanych z UPA i służbą w SS Galizien, prowadzonych wśród przesiedleńców z akcji „Wisła”. W jednym z nich widnieje nawet sugestia, że jeden z prominentnych funkcjonariuszy „torpeduje” śledztwa przeciwko ukraińskim nacjonalistom. Przy okazji jednak okazuje się, że byli członkowie UPA w okolicy Szprotawy byli dość aktywni, na tyle, że emisariusze z uchodźctwa, przede wszystkim z Niemiec i Kanady, próbujący odbudować siatkę organizacyjną UPA, szukali poparcia właśnie tutaj. Brniemy dalej. Czytamy dokumenty dotyczące „kreta”, który wkradł się w łaski kilku ukraińskich rodzin w jednej z podszprotawskich wsi. Mówi o złych nastrojach i ogromnej nieufności. Dalej zeznania kolejnych przesłuchiwanych. Zaprzeczali, że wspierali oddziały UPA, że ich synowi poszli na ochotnika do SS Galizien, że mieli coś wspólnego z mordami na Polakach. Procesy odbywały się w sądach we wschodniej Polsce.

Krwawa piwnica

A skoro już jesteśmy w Szprotawie… Niedawno pisaliśmy o brutalnym morderstwie szprotawskiej rodziny w czerwcu 1946 r. Jego sprawcą okazał się milicjant Stefan T., podobno szaleńczo zakochany w najstarszej córce rodziny Misków. Sprawa nabrała nowego wymiaru, gdy we wrocławskim więzieniu jeden z osadzonych rozpoznał w Stefanie T. ukraińskiego nacjonalistę i byłego żołnierza SS Galizien. Świadek nie miał wątpliwości, choć Stefan T. w rodzinnych stronach był Stefanem Ł. Te rewelacje potwierdziły inne osoby znające go wcześniej, pochodzące z tej samej wsi. I tak okazało się, że będąc polskim obywatelem, podjął służbę w SS Galizien, co już w świetle obowiązujących przepisów było przestępstwem. Dodatkowo przyznał się w trakcie przesłuchania, że wyłudził dokumenty i podawał się za inną osobę, czyli Stefana T. Nawiasem mówiąc, we Lwowie, na przełomie lutego i marca 1944 r., ukraińscy policjanci dokonali licznych zabójstw, aby zdobyć polskie dokumenty umożliwiające im ucieczkę i życie na Zachodzie.
Mamy zatem sprawcę. Z zapisów IPN wynika, że Stefan Ł., syn Wasyla, ur. 7 stycznia 1911 r. w Kłodnie Wielkim, podczas II wojny światowej służył w sterowanej przez Niemców ukraińskiej policji pomocniczej oraz w osławionej ukraińskiej dywizji grenadierów SS Galizien, a później w oddziale UPA, i brał udział w zamordowaniu 12 Polaków w powiecie żółkiewskim. Po wojnie trafił na Środkowe Nadodrze. W Szprotawie służył jako milicjant i zakochał się w Łucji Miskównie… To wyrok śmierci? Dożywocie? Jednak już kilka lat później był widziany jako wolny człowiek na południu Polski. Czy to on był legendarnym Szabaturą? Najprawdopodobniej nie. Zatem kto?

To nie był syn

To może jeszcze jedna opowieść, tym razem z Wyszanowa.
- Nie, nie zawsze udało nam się uciec od oprawców, mimo że przebyliśmy tyle kilometrów - wspomina Stanisława Sitnik, która przetrwała mord Hucie Pieniackiej. - Mój tato pojechał na targ w pobliskim miasteczku i był świadkiem, jak młody milicjant szarpał starszą kobietę, która próbowała sprzedać jakieś drobiazgi. Wstawił się za nią, a awantura skończyła się na posterunku. Spisujący protokół zajścia milicjant zmienił się nagle na twarzy i pyta: „Czy wiesz, kim był ten młody milicjant? To twój syn”. Kobieta się rozpłakała, pochowała przecież własnymi rękami syna, którego zamordowali Ukraińcy. Okazało się, że jego tożsamość przejął jeden z zabójców…
W innej podszprotawskiej wsi słyszymy o ukraińskim sąsiedzie, który zapragnął być pochowany w rodzinnych stronach, na wschodzie Polski. Jakie było zdziwienie niektórych gości, gdy na pogrzebie stawiła się grupa z charakterystycznymi znakami i barwami ukraińskich nacjonalistów. To było pożegnanie bohatera, który tyle lat musiał żyć w ukryciu. Polscy sąsiedzi byli zszokowani.

Takie to były czasy

Podobne historie nie dotyczą tylko Ukrainy i Ukraińców. Zielonogórzanka Teresa Gładysz w Nieświeżu była świadkiem, jak sąsiad, Białorusin, zabił widłami próbującą uratować się z likwidacji getta żydowską dziewczynkę. Po latach okazało się, że jest on „u władz” Krosna Odrz., był sąsiadem jej koleżanki.
- Ze łzami w oczach prosiłam wówczas ojca, abyśmy coś z tym zrobili, że nie może mu to ujść płazem - opowiada zielo-nogórzanka. - Tato powiedział, że nic z tym nie będziemy robić. Ma na wychowaniu trzy córki, a ten bandzior ma poparcie władzy. Takie to były czasy.
Takie to były czasy... Tak wiele złego wówczas uczyniono, kierując się wyższymi racjami. I na starych fundamentach zbudowano nowy mur niechęci, nieufności. Do jednego worka wrzucono katów i ofiary, i to niezależnie od narodowości. Czy wystarczy, że odejdzie jedno pokolenie? I tak nawet Bogu ducha winne ofiary akcji „Wisła” zostały „banderowcami”.

Zobacz jak na Ukrainie czci się żołnierzy SS Galizien

od 7 lat
Wideo

Pismak przeciwko oszustom, uwaga na Instagram

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska