Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To on dopadł wampira. Ciągle przed oczami ma jego twarz

Dariusz Chajewski 68 324 88 79 [email protected]
lopolatos / sxc.hu
"Przeczytałem artykuł na temat Pluty. Tym, który trafił na Plutę, widział najlepiej jego śmierć, a nawet próbował go ratować, był dzisiejszy naukowiec UZ, długoletni radny, pan Bartkowiak" - napisał nasz Czytelnik Józef Białek po lekturze jednego z pitawali.

Ostatnio ten temat staje się modny, wielu ludzi pyta mnie o historię wampira - śmieje się Zbigniew Bartkowiak. A po chwili, już całkiem poważnie, dodaje, że grymas twarzy i widok wykrzywionego ciała Pluty prześladuje go do dziś...

Jedziemy na Plutę

Był rok 1979. Tego dnia Zbigniew Bartkowiak miał wolne. Idąc na jakiś odczyt, mijał siedzibę ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej). Ot tak, z przyzwyczajenia, postanowił sprawdzić, co się dzieje. Milicjanci właśnie się pakowali.
- Dokąd to? - zapytał.
- Znów jedziemy na Plutę, w okolice Siedlca - usłyszał.

To "znów" było w pełni uzasadnione. Józef Pluta w 1979 r. zapracował sobie na pseudonim wampira i wprawił w panikę całą Polskę. Urodził się w niewielkim Marianowie w okolicy Sierakowa. Nic nie zapowiadało późniejszego pasma tragedii i jego mrocznej legendy. Żona, dzieci, stała praca w lesie. I pewnie wszystko toczyłoby się swoim rytmem, gdyby nie wdał się... No właśnie, trudno to nazwać romansem. Jedna z pracujących z nim kobiet przyłapała go na "flircie" z owcą. Przypłaciła to życiem, co udowodnili prowadzący śledztwo i sąd. Ale podczas procesu Pluta skutecznie przekonał wszystkich, że cierpi na chorobę psychiczną. Ponieważ wiele wskazywało na to, że zbrodnię popełnił będąc niepoczytalnym, trafił na obserwację do szpitala psychiatrycznego w Obrzycach. A tu poczuł się jak ryba w wodzie, stał się nawet ulubieńcem pań. Zaczął być zatrudniany poza szpitalem, wreszcie trafił do Suchego Lasu, gdzie jeden z lekarzy budował dom. Niestety, ten nieopatrznie poinformował go, że czas psychiatrycznej obserwacji mija.

Pluta uciekł i pojawił się w rodzinnych stronach, by zapracować na miano wampira. Zasiadł do stołu z rodziną i znajomymi, po czym wszystkich wymordował. Na koniec w oborze zarąbał gospodarza przyjęcia... Wrócił do Suchego Lasu. Tam jak wilk krążył wokół domu, w którym wcześniej mieszkał. Gdy domownicy byli w łóżkach, zaatakował. Poranił dotkliwie swoje ofiary i zniknął. Wybuchła panika. Pluta został wampirem, media kolportowały ostrzeżenia przed seryjnym mordercą. W błyskawicznym tempie rosła - przynajmniej w plotkach - lista ofiar mordowanych w coraz bardziej wyrafinowany sposób. Pojawiły się rozmaite informacje, łącznie z tą, że był komandosem i wojsko uczyniło go sprawną maszyną do zabijania...

To nie było gniazdo

Bartkowiak zgłosił swój akces do udziału w "polowaniu". W końcu doskonale znał te strony. Pojechał tylko po moro i wyruszył w pierwszym radiowozie...
- Gdy przyjechaliśmy do Godziszewa, ludzie podpowiedzieli, żeby iść na łąkę "obok Borowczaka" - wspomina Bartkowiak. - Tam było już ze stu chłopa, każdy z tym, co miał pod ręką. Z widłami, sztachetami, kijami... Do tego dwóch, może trzech policjantów z posterunku. Ustawiliśmy ludzi w tyralierę i ruszyliśmy wzdłuż kanału.

Działo się to między Godziszewem a Karną, w stronę niewielkiego lasku. Na pobliskim polu trwał zbiór kukurydzy. Mieszkańcy okolicy opowiadali, że wcześniej Pluta odwiedził znajomego gospodarza w Przyprostyni. Nie tylko wypił mleko, które czekało na mleczarkę, czyli na skup, ale i ukradł kufajkę...
Tyraliera weszła do lasku. Reszta ludzi ustawiła się wzdłuż drogi, by odciąć wampira od pobliskiego kompleksu leśnego, gdzie mógłby zniknąć na dłużej.

- Radziłem wszystkim, by patrzyli także na korony drzew, ale gdzie tam... - dodaje Bartkowiak. - Wszyscy byli tak ogarnięci gorączką polowania, że tyraliera pędziła na wyścigi, jakby każdy chciał przejść do historii jako ten, który złapie Plutę. Wraz z Bernardem Rosińskim zostaliśmy z tyłu. Moją uwagę zwróciło jedno z drzew w grupie sześciu, siedmiu świerków. Była tam nienaturalnie ciemna plama. Rosiński stwierdził, że to pewnie gniazdo. Pomyślałem, że na gniazdo zbyt duże. Podszedłem do drzewa...

Stój, bo strzelam

Bartkowiak zaczął obchodzić pień, patrząc w górę. Nic nie było widać. Tylko - mimo bezwietrznej pogody - kilka razy zadrżała jedna z gałęzi. Uważniej się przyjrzał i go zobaczył. Zarośniętego - ukrywał się od siedmiu tygodni - mężczyznę w niebieskiej kufajce, który natychmiast zaczął się przemieszczać z gałęzi na gałąź. Bartkowiak wyciągnął pistolet i wykrzyknął sakramentalne "Stój, bo strzelam!". W odpowiedzi z drzewa spadł, powoli jak spadochron, czarny beret i zawisł na jednej z niższych gałęzi.
- Kilku młodych natychmiast chciało wejść na sąsiednie drzewa i strącić Plutę - opowiada Bartkowiak. - Ale bałem się, że spadną. Ktoś inny chciał wziąć drabinę. Aż wreszcie dwaj inni krzyknęli tylko: "Lecimy do Kazia po piłę"...

Jeden z młodych mężczyzn zaczął jednak wspinać się na sąsiedni świerk. Krył się za pniem, bo Pluta podobno doskonale rzucał nożem i toporkiem. I nagle... Bartkowiak mówi, że oczami wyobraźni widzi tę scenę do dziś, jak na zwolnionych obrotach. Pluta zaczął spadać, odbijając się od gałęzi. Po chwili patrzył już w jego wykrzywioną nienaturalnie twarz, szeroko otwarte oczy. Na wszelki wypadek wycelował w niego pistolet, ale było wiadomo, że wampir już nikogo nie skrzywdzi.

Naprawdę sporo widziałem

Może za sprawą tego pistoletu pojawiła się szeptana "pewna" informacja, że to właśnie milicjant zastrzelił Plutę. Zresztą zapisano to po stronie plusów, bo "znów wyszedłby z wariatkowa i ludzi mordował". Innym mitem były rewelacje o zatrzymaniu Pluty przez milicjantów z Poznania. Oczywiście opatrzone dodatkową wiadomością, że było to "zasługą długotrwałej pracy operacyjnej". Tymczasem milicjanci ze stolicy Wielkopolski byli dopiero w okolicy Grodziska, gdy dotarła do nich informacja, że Pluta nie żyje.

Dlaczego na miejsce ucieczki wybrał nasz region? Znał tu wielu ludzi. Z okresu pobytu w szpitalu miał notes pełen nazwisk, adresów. Jak podejrzewali śledczy, następnymi ofiarami Pluty miały być dwie znane mu pielęgniarki ze Zbąszynia. Ukrywał się w stogu siana, w którym wykopał sobie dziurę. Za dnia tam drzemał, nocą wychodził, by zdobyć coś do jedzenia.

- Byłem niedawno w miejscu, gdzie zginął - przyznaje Bartkowiak. - Tej grupy świerków już nie ma. Wywrócił je wiatr. Cóż, to było ponad 32 lata temu. Ale ja ciągle przed oczami mam jego twarz, mimo że jestem specjalistą kryminologii i naprawdę sporo rzeczy widziałem...

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska