Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ustrzelić niedźwiedzia brunatnego w śniegach Syberii

Tomasz Czyżniewski 68 324 88 34 [email protected]
Żeby upolować tego niedźwiedzia, Kazimierz Barczuk spędził na Kamczatce ponad dwa tygodnie.
Żeby upolować tego niedźwiedzia, Kazimierz Barczuk spędził na Kamczatce ponad dwa tygodnie. fot. Paweł Janczaruk
Największe trofeum myśliwskie? Niedźwiedź brunatny! - Sam go upolowałem na Kamczatce - mówi Kazimierz Barczuk i staje obok wypchanego misia, który zajmuje centralne miejsce w jego domu w Krośnie Odrzańskim.

- Jak żywy - staję oko w oko ze zwierzakiem, który wygląda, jakby za chwilę miał wejść na stół i wypić mi kawę. - I jaki olbrzym!
- Był większy - śmieje się gospodarz.
- ???
- To niedźwiedź brunatny kamczacki. Bliski kuzyn amerykańskiego grizzly. Niestety, po oczyszczeniu i zakonserwowaniu skóra trochę się zbiegła - tłumaczy Barczuk. - Na dodatek naciąga się ją na specjalne konstrukcje sprowadzane z Zachodu. A w katalogu nie było rozmiaru mojego niedźwiedzia. Musiałem zamówić mniejszy model. Dlatego ten wypchany nie jest tak imponujący, jak w rzeczywistości. Miał siedem lat. Od nosa do ogona mierzył 2,4 metra i ważył około 350 kilo. Niektóre okazy bywają dwa razy cięższe.

Samotne i agresywne

Takiego misia niełatwo upolować. Już samo dotarcie na Kamczatkę to skomplikowane przedsięwzięcie. - Leciałem sam, dopiero na miejscu dołączając do grupy myśliwych - wspomina Barczuk. - Najpierw Moskwa. Tam od razu komplikacje, bo jedzie facet z karabinem i amunicją. Na szczęście, pilotował mnie przedstawiciel biura organizującego polowania. Później samolotem do Pietropawłowska. Dalej autobusem. Po 50 kilometrach kończy się asfalt. 300 kilometrów jechaliśmy przez siedem godzin.

Ale do obozowiska można się dostać tylko helikopterem. - Miał ponad 20 lat. Kilka warstw złażącej farby. Myślałem, że nie wystartujemy, tak był obciążony ludźmi i sprzętem. A z góry okolica wyglądała, jakby przed chwilą skończyła się tu wojna. Tyle ruin - opowiada myśliwy. - I na Kamczatce okazało się, jaki ten świat jest mały. Pilot wcześniej służył w wojsku w Legnicy. To sobie pogadaliśmy.

To był dopiero początek trudności. Bo niedźwiedzie można spotkać tylko wysoko w górach. Warunki prymitywne. Żadnej łączności. Czasami tylko działał jeden telefon satelitarny. Trzeba się wdrapać na wysokość 2.500 metrów. I choć Barczuk był na Kamczatce na przełomie kwietnia i maja, w górach leżała gruba warstwa śniegu. To najlepszy okres na polowanie.

Po okolicy grasują samotne samce, szukają samic. Są agresywne i bardzo niebezpieczne dla małych niedźwiadków. Mogą nawet zagryźć młode, by zrobić miejsce dla swego potomstwa. Dochodzi do krwawych walk. - Dlatego trzeba zmniejszyć populację samców i można na nie polować. Muszą mieć powyżej sześciu lat - wyjaśnia nasz myśliwy. - Ale ustrzelić zwierzaka nie jest łatwo. Chodząc z trzema podprowadzaczami, widziałem kilka niedźwiedzi. Największe wrażenie robiły samice z małymi, które baraszkowały na śniegu, ślizgając się na tyłku.

Kucharka z KGB

Barczuk widoki miał ciekawe, ale brakowało sukcesów łowieckich. Minął już termin, a tu nic. - Międzynarodowe towarzystwo, głównie myśliwi z Niemiec, wyjechali. Mnie zaproponowali, żebym jeszcze został i polował z polskim szlachcicem - mówi. - Okazało się, że jeden z naszych współpracowników ma polskie korzenie. Dawno temu jego rodzina trafiła na Syberię. I zostałem. Z trzema pdprowadzaczami, mechanikiem i kucharką. Nikt nie był tubylcem.

Snując wieczorne opowieści, raz wywołał potężną konsternację. Wręcz panikę. - Zapytali mnie, dlaczego tu przyjechałem. To wspomniałem, jak podczas wojny, na Syberię wywieziono moją mamę. W domu słuchałem opowieści o zimnie, śniegu i bezkresnych przestrzeniach. Tajdze i dzikich zwierzętach. Dlatego postanowiłem przyjechać i zobaczyć na własne oczy, a przy okazji zapolować - śmieje się myśliwy. - Jak skończyłem, oni natychmiast ucichli i odeszli od stołu. Znikli. Tylko mechanik został, bo on ciągle pił i miał wszystko w nosie. Nie wiedział, co się dzieje.

- Wystraszyli się?
- Tak. Później, w górach, mówili mi, że przy kucharce nie nada o tym gawarit. Bo ona z KGB. Diabli wiedzą, jak było naprawdę...

Trafiłem w bark, a później w brzuch

Barczuk przeniósł się do innego obozowiska, w inny rewir. I tu trafił wreszcie na swojego niedźwiedzia. - Strzelałem z około 200 metrów. Później okazało się, że było to trochę więcej. I trafiłem. Najpierw w bark, a później w brzuch. Raniony zwierz uciekł - relacjonuje.
Gonitwa była niemożliwa. Bo choć odległość nieduża, strzelca od ofiary dzielił wąwóz. Ponad dwie godziny marszu. W dodatku trzeba nadłożyć drogi, by rannego niedźwiedzia podejść od góry. Osłabiony, krwawiący zwierz może jeszcze bardzo szybko pobiec w dół stoku i być bardzo groźny. Pod górkę to o wiele trudniejsze.

Zbliżał się zmrok. Ekipa wróciła do obozu. Następnego ranka miejscowi pomocnicy wyruszyli po niedźwiedzia. Znaleźli go w krzakach. Musieli dobić. Później, uciekając przed groźbą lawiny, znieść na dół, wypatroszyć i obedrzeć ze skóry, która niedokładnie oczyszczona ważyła około 60 kilo.
- Wycięli też mięso z łap, które zjedli - opowiada nasz gospodarz. - Ja nie ryzykowałem. Niedźwiedź może być nosicielem różnych pasożytów.

W obozie skóra misia została dokładnie wyczyszczona i zakonserwowana. Wygotowano również czaszkę. Jeden ząb zabrali do badań genetycznych. Resztę wziął Barczuk. I z całym majdanem ruszył do Polski. A właściwie najpierw do najbliższego miasta. Ale nie było już helikoptera, śnieg wszędzie topniał, podróż samochodem okazała się niemożliwa.
- Zapakowali nas w bojowy wóz piechoty przerobiony do celów cywilnych i bezdrożami, na przełaj ruszyliśmy przed siebie, ciągnąc skuter śnieżny z jednym z naganiaczy. Niesamowita podróż - kręci głową myśliwy.

Kolejne problemy zaczęły się na lotnisku. Ze... skórą. Trzeba było zapłacić za nadbagaż. Barczuk miał za mało rubli, a obsługa nie chciała dolarów ani euro. - Tylko dużej łapówki. Na szczęście, pomógł lotniskowy milicjant, zaprowadził mnie do bankomatu. Chyba się wściekł, że tyle chcą ode mnie - podejrzewa podróżnik. - Później nie chcieli mnie wpuścić do strefy odpraw, z której nielegalnie wyszedłem. W końcu przeprowadził mnie ten milicjant. Już myślałem, że tam ugrzęznę. Odleciałem do Moskwy.
Stamtąd, już bez skóry, do Polski. Trofeum przyszło paczką po kilku miesiącach.

Marzenia o łosiu

Niedźwiedź nie jest jedynym zwierzęciem w salonie Barczuka. Na ścianach wiszą inne trofea. Zanim trzy lata temu ustrzelił misia, numerem jeden w kolekcji była głowa antylopy grand kudu. Piękne, dostojne zwierzę, wielkości dorodnego jelenia. - Upolowałem ją w Afryce. Dokładnie w RPA. A to antylopa gnu, to impala... - wylicza.

Przystajemy przy wielkiej mapie świata. To prezent od córek, które zaznaczyły, gdzie ojciec wędrował. Na ryby do Skandynawii, wycieczka na Bali, wyprawa do Kazachstanu.
- Tam upolowałem tego koziorożca - pokazuje kolejne zwierzę. - Pod chińską granicą, gdzie trzeba było dojechać konno. Wszystkie kości mnie bolały. Mieszkaliśmy obok jurty rodziny pasterzy bydła. W stepie spędzali prawie cały rok. Ładowali baterie słoneczne i mogli korzystać z radia czy niewielkiego telewizora. Szczęśliwi ludzie. Inny świat. Piękny.
O czym marzy nasz myśliwy? O Kanadzie! - Chciałbym zapolować na łosia. Jest taka możliwość. Na odstrzał trzeba się zapisywać z kilkuletnim wyprzedzeniem - tłumaczy. - Jeden obwód jest jak pół Polski. Może się uda.

Barczuk to przedsiębiorca, współwłaściciel firmy, która ma m.in. kopalnię żwiru. - Najpierw firma, potem dom - pokazuje niewykończone otoczenie. - A później, jak zostanie, polowanie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska