Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W 1945 roku jako pierwsi do lubuskich stolic przyjechali kolejarze

Dariusz Chajewski 68 324 88 79 [email protected]
Wycofujący się z Gorzowa Niemcy wysadzili obie przeprawy na Warcie. Most drogowy runął ok. godziny 18.00, zaś kolejowy podobno o 20.20.
Wycofujący się z Gorzowa Niemcy wysadzili obie przeprawy na Warcie. Most drogowy runął ok. godziny 18.00, zaś kolejowy podobno o 20.20. Archiwum
Zielonogórski szambelan Zdzisław Piotrowski spina powojenną historię Gorzowa Wlkp. i Winnego Grodu. Za ojcem, kolejarzem, rodzina Piotrowskich w 1945 roku zamieszkała nad Wartą. A już w 1947 roku Zdziś podziwiał Winobranie w Zielonej Górze.

Rok 1945 zastał rodzinę Piotrowskich rzucaną z jednej wielkopolskiej wsi do drugiej. Głównie w okolicy Gostynia. Ojciec skoszarowany został przez Niemców na robotach w Lesznie. Dyscyplina nie była jednak na tyle surowa, by nie mógł wyrwać się od czasu do czasu do rodziny. Na rowerze. Nawiasem mówiąc przemycał przy okazji jajka w specjalnie przerobionej ramie. Wraz z wyzwoleniem miasta rodzina zastanawiała się nad swoją przyszłością. Warsztat, który głowa rodziny odziedziczyła po teściu, został całkowicie rozszabrowany. Został zatem kolejarzem i niemal wraz z frontem "zdobywał" Zachód, odkrywał miasto po mieście. I tak szybko trafił do Gorzowa nad Wartą...

- Gdy przyjechaliśmy, były jeszcze wszędzie tablice "Landsberg" - wspomina Zdzis¬ław Piotrowski, zielonogórski "szambelan". - Dostaliśmy duże mieszkanie przy ówczesnej ulicy Jagiełły, która dziś nazywa się Kosynierów. Zajmowaliśmy dwa pokoje na parterze, piwnicę, komórkę. I kawałek ogródka, gdzie moja gospodarna mama próbowała coś uprawiać. Nasz rejon miasta nie był bardzo zniszczony. Mimo że to były pierwsze tygodnie, życie było już jakoś tam zorganizowane. Nawet w mieszkaniach były gazomierze. Ale nie takie jak teraz, ale na monety. Wrzucało się do nich specjalne żetony...

We wrześniu Zdziś szedł do szkoły, której funkcję pełnił tymczasowo budynek znajdujący się obok kaplicy przy ul. Mieszka I. Dziś znajduje się tutaj budynek Lasów Państwowych. Z wyposażeniem szkolnym było tak krucho, że poproszono rodziców, aby uczniowie przyszli na zajęcia z własnymi krzesłami. Ojciec wybrał takie ogrodowe i napisał kopiowym ołówkiem imię i nazwisko latorośli. Drugiego dnia krzesła już nie było i Zdziś pędem musiał pobiec do domu i przynieść drugie. Już mniej reprezentacyjne.

Jego serdecznym kolegą był starszy o jakieś dwa lata, jak wówczas mówiono ,,Zabugol", czyli repatriant z Kresów. Chłopak nad wyraz żywy, czyli cytując pana Zdzisława - rojber jakich mało. I pasją obu chłopców było detonowanie poniewierających się w rozmaitych miejscach pocisków. Kładło się taki między dwa kamienie, uderzało i... To "i" kosztowało kolegę dwa palce.
Inne dziecięce wspomnienie? Mama pana Zdzisława przez pewien czas dorabiała w pobliskiej fabryce cukierków. Zawijała karmelki w papierki. Ponieważ Zdziś był chłopcem grzecznym i rozgarniętym, to przy okazji każdej wizyty w zakładzie z jakimiś łupami wychodził. Zresztą sam próbował także trochę dorobić. Na przykład za opłatą pomagał, przy pomocy wózka, na który ładował bagaże, przebyć repatriantom drogę przez most do centralnej części miasta.
- To był most drewniany - wspomina pan Zdzisław. - Ten prawdziwy, miejski, został zwalony podczas wojny. Dość naprędce wzniesiono drewnianą konstrukcję. Ten mój wózkowy biznes skończył się w marcu 1947 roku. Pamiętam, jak zimą wojsko próbowało ratować most przed krą, detonowali ładunki wybuchowe, ale się nie dało. Poooszedł, jakby był z zapałek. To wtedy właśnie pojawił się ten słynny przewoźnik, który łódką transportował ludzi i dobytek. Teraz ma nawet swój pomnik.

Mniej przyjemne wspomnienia wiążą się z uruchomieniem pierwszego tramwaju. To zresztą jedno z ostatnich gorzowskich wspomnień, gdyż był to rok 1947. Pech chciał, że właśnie tego dnia mama wysłała Zdzisia po smalec. I dała na ten cel 500 złotych, co było sumą pokaźną. A że wprawdzie rodzicielka spodnie szyła piękne, ale nie opanowała sztuki robienia kieszeni, chłopiec położył pieniądze na dnie garnka. Ale gdy zobaczył tramwaj, popędził za nim z radosnym krzykiem, a nawet nim pojechał. Dla tramwaju stracił głowę, garnek i pieniądze.

- Z zaopatrzeniem było ciężko, ale nie pamiętam, aby był jakiś dramat - wspomina. - Do miasta przyjeżdżali chłopi i wszystko sprzedawali. Chodziła nawet kobieta z wielkimi kanami mleka i nalewała biały płyn klientom nabierką. Piekarnia była dwa domy dalej. A do tego ojciec miał żyłkę handlową. Ponieważ jeździł często za Odrę, gdzie dopiero panował głód, tam woził boczek, pod kapuśniakiem go chował. Stąd byłem jednym z pierwszych uczniów, którzy mieli pióro kulkowe.

Z władzy pamięta milicjantów paradujących w rozmaitych mundurach z biało-czerwonymi opaskami i napisem MO. Ale wszyscy czuli największy respekt przed Rosjanami. Krążyły opowieści o tym, co działo się, gdy wkroczyli do miasta w końcu stycznia. Pewnego dnia, gdy ojciec pana Zdzisława wracał do domu w kolejarskim mundurze i eleganckim kożuchu, napotkany rosyjski żołnierz kazał mu się rozebrać oraz oddać i jedno, i drugie. Oddał bez gadania. I inna scena. Pewnemu Polakowi na ul. Matejki zepsuł się samochód. Zainteresował się tym rosyjski wartownik. Zajrzał pod maskę, pokiwał głową i poradził, aby wzięli samochód na pych. Wepchnęli pojazd na górkę, żołnierz wsiadł za kierownicę, zapalił i... pojechał prosto do rosyjskiej jednostki. Na próżno Polak wezwał milicję. Funkcjonariusze tylko wzruszyli ramionami.

- A wie pan, że mogłem zostać pianistą? - żartuje pan Zdzisław. - Najpierw chodziliśmy do pobliskiego kościoła, ale gdy kolejarze ufundowali ołtarz w katedrze, ojciec zadecydował, że teraz, jako fundator, w niedzielę będzie chodził do tej świątyni. I którejś niedzieli, po mszy, patrzymy, a na środku czegoś, co można by było nazwać trawnikiem, stoi fortepian. Próbowaliśmy załatwić transport, bo na mój wózek przecież nie mogłem go zapakować. Gdy na drugi dzień przyszedłem, instrumentu już nie było.

Tak pod koniec roku 1947 pojawiły się na kolei problemy. Oto przy coraz większym ruchu, i to tym skierowanym na zachód, szerokie tory położone dla ułatwienia transportu z głębi ZSRR zaczęły przeszkadzać. Stąd postanowiono udrożnić linię wiodącą z Poznania przez Czerwieńsk i Gubin do Niemiec. Stąd ojca pana Zdzisława, który znał bardzo dobrze niemiecki, wykorzystywano na stacji granicznej w Gubinie. Mieszkał wówczas tygodniami w specjalnej kolejowej noclegowni w Zielonej Górze. Stąd też, jeszcze jako gorzowianin, Zdziś widział po raz pierwszy Winobranie. Oto chłopiec wyczytał w "Expresie", udostępnianym przez sąsiada z drugiego piętra kamienicy, że w Zielonej Górze produkuje się wina i jest winobranie.

- Ojciec śmiał się, że jeżeli nie smakują nam szare renety z przydomowego ogrodu, to on zrobi wino o nazwie "Reneta Kolejarska". - wspomina pan Zdzisław. - Wtedy też obiecał wziąć mnie na zielonogórskie Winobranie. Ułożył sobie dzień tak, aby mieć służbę wieczorem i w nocy, i na sobotę 27 września 1947 r. zamówił sobie kwaterę w noclegowni w Zielonej Górze. Przyjechaliśmy w sobotę porannym pociągiem z przesiadką w Kostrzynie. Miasto było udekorowane trochę podobnie jak na dożynki, ale bardziej okazale, bo już w okolicach dworca i wzdłuż całej ul. Generalissimusa Stalina, aż do ratusza i dalej - do pl. Słowiańskiego. Głównymi elementami dekoracyjnymi były wieńce uwite z gałęzi winorośli. Rozwieszono te wieńce nad ulicami, na linkach i drutach rozciągniętych pomiędzy drzewami. Wokół ratusza były wkopane drągi i na nich wisiały wieńce, ale uwiązane "na płasko", w poziomie. A z wieńców zwisały kolorowe wstążki. Największy wieniec wisiał na wieży ratuszowej, na wysięgniku z dwoma łańcuszkami. Gdzieniegdzie wisiały grona zrobione z... pomalowanych na zielono przepalonych żarówek. Liście wionorośli wycięto z blachy.
Szybko okazało się, że przyszłość Piotrowskich będzie związana z Zieloną Górą. Ojciec znał ówczesnego burmistrza Winnego Grodu, który pochodził z Leszna. Z kolei koleżanka mamy pracowała nawet na winnicy Grzegorza Zarugiewicza, twórcy powojennego zielonogórskiego winiarstwa.
- Tutaj, w Zielonej Górze, wszystko wydawało mi się mniejsze, nawet konkatedra nie mogła się równać z katedrą - wspomina pan Zdzisław. - Ale szybko poczuliśmy się tutaj jak w domu. Pamiętam, że przechodziliśmy obok kwiaciarni, gdzie było podane nazwisko właściciela "Tadeusz Piotrowski". Natychmiast stwierdziliśmy, że tu mieszka nasz wujek. Nawiasem mówiąc, gdy otrzymaliśmy mieszkanie przy ul. Żeromskiego okazało się, że blisko siebie mieszkały cztery rodziny Piotrowskich.

I tutaj historia dzieciństwa pana Zdzisława zatoczył koło. Gdy mama spotkała ks. Michalskiego, oboje zaczęli mieć wrażenie, że gdzieś już się spotkali. Okazało się, że podczas wojny pani Piotrowska tułała się z bliskim śmierci Zdzisiem, który umierał z głodu. Wówczas nieznajomy ksiądz dał kobiecie suchary i kazał podawać je do jedzenia tylko z wodą. W ten sposób uratował chłopcu życie. A później przyjął Zdzisia na ministranta i pomógł mu zostać zielonogórzaninem.

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska