Jim (Chris Pratt) budzi się na statku lecącym do innej galaktyki o 90 lat za wcześnie. Niby nie jest sam - wszak w kapsułach hibernacyjnych śpi 5000 przesiedleńców z Ziemi na planetę marzeń oraz 252 członków załogi... Teoretycznie nigdy ich nie pozna. Umrze zanim się obudzą.
A więc Jim traci nadzieję. I wędruje ten futurystyczny Robinson Crusoe - zarośnięty, świecąc pośladkami - pustym labiryntem korytarzy statku (Halo, czy jest z nami na pokładzie jakiś „Marsjanin”?! A może trzeba marzeniem pobudzić czyjąś „Grawitację”?).
Ale nie! Facet „to świnia” - jak śpiewa piosenkarz, więc z egoistycznych pobudek biblijny Adam (kolejny pomysł na film...) dostaje Ewę (Aurorę gra Jennifer Lawrence). Teraz już we dwójkę mogą czarować się rozmową przy barze z szarmanckim androidem Arthurem (świetny - choć fizycznie tylko w połowie - Michael Sheen). Tu postacią barmana i klimatem kłania się „Lśnienie” Kubricka...
A dalej są skutki awarii statku i coś o przeznaczeniu (jeszcze jeden film?), bo męski egoizm trzeba jakoś wytłumaczyć, usprawiedliwić. Dobrze, że Jim i Aurora noszą w sobie jakieś tajemnice, skądś wzięła się w nich potrzeba porzucenia doczesnego świata (podróż na nową planetę ma trwać w sumie 120 lat), więc Pratt i Lawrence robią, co mogą, by nas do siebie przekonać. Choć w uczucie między nimi jakoś uwierzyć trudno.
Tymczasem norweski reżyser coraz bardziej podczas seansu dryfuje swoimi „Pasażerami” w stronę melodramatu. I na gatunkowej wysypce z takąż tabliczką nas w końcu zostawia.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?