- Jak zaczęła się Twoja przygoda ze stołem bilardowym?
- Co roku z rodzicami jeździliśmy nad jezioro do Tarnowa Jeziernego. Tam na jednym z ośrodków grywałem w bilard. Właściciel organizował turnieje dla amatorów. Przy pierwszym miałem jakieś dziesięć lat. Jak to zwykle na początku, o wygraną choćby jednej partii było bardzo ciężko. Ale już w drugim roku startów udało mi się zdobyć pierwszy puchar za trzecie miejsce. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, chciałem więcej. Szukaliśmy jakiegoś miejsca, żeby zacząć regularne treningi i znalazłem Marcina Nitschka. Jeszcze wtedy nie było w Zielonej Górze klubu, tylko lubuskie stowarzyszenie snookera. Szybko przerzuciłem się na snookera. U Marcina trenuję do dziś. Bardzo dużo mu zawdzięczam.
- Od kilku lat jednak snookera bardziej uczysz się za granicą, niż w Polsce. Dlaczego?
- Po zdobyciu kilku tytułów w kraju, razem z kolegą, postanowiliśmy zacząć jeździć na zagraniczne turnieje. Granie tylko w Polsce nie gwarantuje podniesienia swojego poziomu. Tam można ogrywać się z najlepszymi. Światowa federacja pozwala brać udział amatorom w zawodowych turniejach i również walczyć o pełną pulę. Mimo, że to nie są turnieje najwyższej rangi pokazywane w eurosporcie, to są ekstremalnie trudne zawody. Losowanie wygląda tak, że od razu możesz trafić na mistrza świata. Przeszkodą są nie tylko rywale, ale i stoły. Chodzi o inne sukno. Przyzwyczajenie do stołu i zachowania bili na nim jest bardzo istotne.
- Ostatnio byłeś na Mistrzostwach Świata do lat 21. Jakie osiągnąłeś wyniki?
- To były moje pierwsze mistrzostwa globu. Średnia wieku zawodników 20 lat. Przygotowywałem się do zawodów dwa miesiące, grając po 6 godzin dziennie. Zero wakacji, treningi w Warszawie, w klubie i w domu. Początek był dobry. Potem trafiłem na kozaka z Walii i się skończyło. Niestety nie mam równej formy. Może to wina wieku. W jednym turnieju potrafię zagrać fenomenalnie, nawiązywać wyrównaną walkę z zawodowcami, bez żadnego strachu. W innym z kolei popełniam proste błędy. Po spotkaniu porozmawialiśmy, przyjacielsko poklepał mnie po ramieniu. Był ciekaw, jak trenujemy w Polsce, bo do tej pory naszych ogrywano na zachodzie bez problemów, ale to się zmienia. Wyszedłem z grupy i odpadłem z Irlandczykiem grając najsłabszy mecz i zajmując 32 miejsce.
- Jednego z wielkich - Marka Davisa, już pokonałeś. Opowiedz o tym.
- Jako pierwszy Polak od osiemnastu lat istnienia dyscypliny w kraju, właśnie mi się udało pokonać mistrza. Taka wygrana, to z jednej strony satysfakcja, z drugiej jeszcze długo niedowierzanie. Szczególnie, że nikt mi tego nie odbierze. Pierwsza wygrana Polaka z czempionem, do tego szesnastolatka z trzydziestosześcioletnim facetem. To był mecz fazy grupowej, a w każdej jeden zawodowiec. I w każdej, to on zwyciężał. Tylko w naszym przypadku musiał zadowolić się drugim miejscem. Davis to twardziel, zachowuje kamienną twarz. Krótko podaniem ręki mi podziękował i bez słowa odszedł. Jestem jednak pewny, że był zły. Nawet zszokowany, jak i publiczność. Inni uznani zawodnicy jeszcze się z niego nabijali. Na stu czterdziestu graczy zakwalifikowałem się do fazy trzydziestu dwóch najlepszych. Trafiłem na czterdziestego w rankingu światowym. Po niestety przegranym meczu pytał skąd jestem, bo w tej fazie zwykle wszyscy już się dobrze znają. Był mile zaskoczony, że tak dobrze gram.
Na międzynarodowe turniej jedzie dwóch, trzech zawodników z kraju. To bardzo miłe być w tym gronie nielicznych. Świetna atmosfera, dużo publika, aż chce się grać, 1-2 tysiące widzów.
- Droga, którą obrałeś zmierza do jednego - chcesz być pierwszym polskim zawodowym graczem.
- Zgadza się, to moje marzenie. W kraju za wygranie turnieju mogę dostać tysiąc złotych. To nie jest dużo biorąc pod uwagę koszty przejazdu i noclegu. W Anglii w grę wchodzą kwoty rzędu nawet trzystu tysięcy funtów. Ale na razie żaden Polak nie ma statusu zawodowca, których jest tylko 96 w stawce. Wyjazd na wyspy wiąże się z wielkimi wydatkami. Rocznie mieszkanie, nauka i trening w akademii to jakieś 100 tys złotych. Drugi warunek: znaczący tytuł jeszcze przed 21 rokiem życia. Medale mistrzostw świata czy Europy są konieczne, by zaliczyć się do grona zawodowców. Wówczas można liczyć na "dziką kartę" członkostwa w elicie i walkę o pozostanie w niej. Będąc zawodowym graczem nie ma problemu z dostępem do najlepszych trenerów, sparing partnerów i pozyskiwaniem sponsorów. A już lepiej dostać baty od mistrza, niż wygrywać każdą grę ze słabszymi. Duży skok w przód umożliwia pojawienie się w telewizji. Jak z Małyszem i Kubicą. Kto wcześniej oglądał formułę? Niewielu. I to też jest karta przetargowa.
- Jak godzisz treningi i obowiązki szkolne?
- Ze szkołą było tak, że miałem indywidualny tok nauczania. Często trzeba było nadrabiać dwa miesiące nieobecności, bo jeździłem na obozy i szkolenia do Anglii. Bardzo pomogła mi moja wychowawczyni, pani Flis. Podobnie będzie teraz w liceum w Zielonej Górze. Ukończenie go i matura to priorytet.
- Snooker jest podobno niezwykle wymagającą technicznie oraz mentalnie konkurencją?
- Tak. To zaraz po formule 1 najbardziej techniczny sport. Najmniejszy błąd decydują o losach meczu. Minimalne uderzenie obok celu kończy się koszmarnym pudłem. Precyzja i jeszcze raz precyzja. Przeciwnik to wykorzystuje i jest po meczu. Na zawodach niezbędny jest spokój, wyciszenie i koncentracja. Dlatego korzystamy z rad psychologów. Wyobraźmy sobie taką sytuację: jestem piłkarzem i tracę piłkę. Wciąż mogę o nią walczyć. W snookerze po błędzie już nie mogę nic zrobić. Wszystko zostaje w rękach rywala. Jest ściskająca presja. Dlatego chłodna głowa jest tak ważna. Koncentracja i nastawienie to czasem nawet 80 procent sukcesu. A właśnie przed ostatnimi mistrzostwami nie miałem spotkań z psychologiem.
- Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?