Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wasze Kresy: Wspomnienia dziecka wojny

Wanda Walczakz Babimostu, dziecko wojny
W Domu Dziecka na zamku w Pieskowej Skale było aż 200 podopiecznych
W Domu Dziecka na zamku w Pieskowej Skale było aż 200 podopiecznych Archiwum Wandy Walczak
Załadowano nas, dzieci do wagonów towarowych. Podróż trwała dwa tygodnie. Starsze dzieci opiekowały się młodszymi, pouczano nas, że jak przyjdą do wagonów Niemcy, to nie mamy się odzywać i nie mamy ze sobą rozmawiać. Po dwóch tygodniach, o chlebie i wodzie, dojechaliśmy do Krakowa - pisze Kresowianka Wanda Walczak z Babimostu.

Niewinne oczy dziecięce
Otworzyły się rano w łóżeczku
I co zobaczyły na niebie?
Nie słoneczko jaśniejące,
Lecz samoloty latające...
W sercu smutno w duszy nudno
A myśl snuje bajkę cudną
O tułaczce i niedoli
I o dziecku bogobojnym
Które zwie się "dziecko wojny".

Jako czteroletnie dziecko mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem w Broszniowie, pow. Dolnia, woj. stanisławowskie. Mama była gospodynią domową, a ojciec pracował w tartaku jako robotnik oraz w straży pożarnej. W 1942 roku do Broszniowa wkroczyli Niemcy, objęli wszystkie urzędy i zajęli zakłady pracy. Dla Żydów założyli getto. Mama pracowała potem z Żydami w tartaku, bo gdy ojca Niemcy wywieźli na przymusowe roboty, to my zostaliśmy bez środków do życia. Nastał okres nędzy i rozpaczy. Niemcy robili na Żydów łapanki, rozstrzeliwali ich, potem lali benzyną i palili. Polacy żyli i pracowali w wielkim strachu, żeby ich ten sam los nie spotkał. W końcu jednak nastąpił kataklizm. Lecz inny.

Nasze okolice nawiedziła powódź, która zniszczyła wszystkie uprawy, i nastał wielki głód. Mama chcąc nas ratować, wzięła najlepsze rzeczy, ubrania ojca i obrączki, i razem z bratem naszym Jankiem poszła na Podole, aby wymienić to na żywność. My ze starszą siostrą Helą zostałyśmy same. Pożywieniem były pokrzywy, lebioda i babka, które zbierałyśmy po rowach i polach. Nieraz zlitowała się sąsiadka i dała obierki z ziemniaków, które gotowałyśmy sobie. Chodziłyśmy też z siostrą do mleczarni po serwatkę lub maślankę, ale dla polskich dzieci nigdy nie starczyło. Zrozpaczone i głodne wracałyśmy przez ukraińską wioskę, gdzie na polach rosły buraki pastewne. Głód tak nam dokuczał, że postanowiłyśmy zerwać kilka buraków, żeby ugotować w domu zupę. Nie nacieszyłyśmy się tą zdobyczą, bo spostrzegła nas Ukrainka i sprawiła tęgie lanie dziabką, zabrała buraki i wykrzyczała, że nas zabije. Pobite i głodne uciekłyśmy do domu, a w domu z głodu zjadłyśmy flakonik na kwiaty, który był zrobiony z gipsu; to cud boski, że przeżyłyśmy.

Nie było spokoju w naszej okolicy, bo kiedy Niemcy wystrzelali Żydów, to Ukraińcy, którzy byli namówieni przez Niemców, zaczęli mordować Polaków. Nocą napadali na polskie wioski, palili i mordowali, i okrutnie się znęcali. Nasza mama bardzo to przeżywała i stwierdziła, że my - jako polska rodzina - nie możemy żyć dłużej w takiej gehennie i udała się do komitetu opiekuńczego, który został po kryjomu utworzony i zbierał dzieci pod opiekę. Ale bez rodziców. Wtedy mama zdecydowała się nas oddać. Przygotowała mnie i siostrę do drogi, zaprowadziła do punktu zbornego, czyli na dworzec kolejowy w Broszniowie, i tak rozpoczęła się nasza droga krzyżowa.

Podróż do Pieskowej Skały

W czasie pobytu w domu dziecka trzeba było zapracować sobie na „wikt i opierunek”
W czasie pobytu w domu dziecka trzeba było zapracować sobie na „wikt i opierunek” Archiwum Wandy Walczak

W Domu Dziecka na zamku w Pieskowej Skale było aż 200 podopiecznych
(fot. Archiwum Wandy Walczak)

Załadowano nas, dzieci do wagonów towarowych. Podróż trwała dwa tygodnie. Starsze dzieci opiekowały się młodszymi, pouczano nas, że jak przyjdą do wagonów Niemcy, to nie mamy się odzywać i nie mamy ze sobą rozmawiać. Po dwóch tygodniach, o chlebie i wodzie, dojechaliśmy do Krakowa. Tam na stacji podzielono nas na grupy. Ja z Helą dostałyśmy się do Podbrzezia, gdzie ulokowano nas w dużej sali. Na podłodze były sienniki ze słomą i tam mogłyśmy spać. Starsze dzieci znów opiekowały się młodszymi, żeby nikt nie wyszedł na ulicę. Nie wiedzieliśmy, co z nami będzie i jak długo na tej słomie będziemy spać, bo nikt z nami nie rozmawiał, jedynie jakieś panie przyniosły nam kawę do picia. Do dziś czuję smak tej kawy.

Pewnego pięknego dnia zajechały na podwórze dwa samochody ciężarowe. Wszystkie dzieci wypuszczono na podwórko i wyczytywano nazwiska. Miałyśmy wsiadać do samochodów. Powstał ogromny płacz i lament, bo jak się okazało, rodzeństwa były rozdzielane. Ja miałam jechać do Rymanowej, a moja siostra do Pieskowej Skały. Ksiądz, który przyjechał po dzieci, zauważył ich rozpacz. Zapytał mnie, dlaczego płaczę. Odpowiedziałam. Wtedy wciągnął mnie na samochód, gdzie już była Hela, i przykrył sutanną, i w ten sposób dojechałam do Pieskowej Skały. Był piękny majowy dzień 1944 roku. Nie znałam tego księdza, ale wiem, że miał duży kapelusz na głowie i na pewno wielkie serce, i wielką litość nad sierotami. Jak podrosłam i zmądrzałam, to wciąż pamiętam w swoich modlitwach, żeby prosić Boga, by mu wynagrodził za dobre serce w jego życiu kapłańskim.

Gdy dojechaliśmy do Pieskowej Skały, na dziedzińcu przeżyliśmy kolejny szok. Rozbierani byliśmy z naszych ubrań czy sukienek, a głowy golili na glace, potem myli w zimnej wodzie. Dostałam nowe ubranie, a do niego granatową, koronkową sukieneczkę. Następnie zaprowadzono nas do dużej Sali, zwanej tronową. Tam na podłodze zauważyłyśmy sienniki, ale każdy mógł sobie znaleźć wygodne miejsce do spania. Siostra z ledwością mnie poznała, taka byłam zmieniona przez tę glacę, no i koronkową sukieneczkę. Byłyśmy szczęśliwe, że jesteśmy razem. Panie przynosiły jedzenie do sali według listy, na której wypisane były nazwiska dzieci. Ponieważ ja tam zapisana nie byłam, to dla mnie nie było też porcji. Przez dłuższy czas Hela dzieliła się swoim jedzeniem ze mną, aż się wydało. Ale mnie nie wyrzucili z tego domu dziecka, bo mieli litość nad sierotami.

Kwarantanna trwała dwa tygodnie, potem wciągnięto mnie na listę i byłam już legalnie wychowanką Domu Dziecka w Pieskowej Skale. A gdy przybysze już się trochę oswoili i przyzwyczaili do swego wyglądu, wtedy opiekunki pytały nas, ile klas ukończyliśmy w swojej miejscowości i kto nie był u pierwszej komunii. Nastąpiło też dzielenie dzieci na grupy według wieku. Każda grupa miała swoją nazwę. Krasnoludki, Orły, Sokoły, Szerszenie - to chłopcy, a dziewczynki - Szarotki i Pszczółki. Każda grupa śpiewała swoją piosenkę, gdy wychodziła na dziedziniec, a było nas 200 dzieci razem.

Przyjechała mama!

W czasie pobytu w domu dziecka trzeba było zapracować sobie na "wikt i opierunek"
(fot. Archiwum Wandy Walczak)

Pomimo bombardowań zamku i najazdów Kałmuków na zamek, grupy dzieci chodząc po krużgankach, śpiewały swoje piosenki. Dyrektorką Domu Dziecka w Pieskowej Skale była Jadwiga Klimaszewska. Wspaniały człowiek o wielkim sercu i miłości do każdego osieroconego dziecka. Kiedy siostra i starsze koleżanki nauczyły mnie kilka podstawowych modlitw, przystąpiłam z innymi dziećmi do pierwszej komunii świętej. Uroczystość odbyła się w kaplicy zamkowej i do dziś mam zdjęcie pamiątkowe z oryginalną pieczątką: "Polski Komitet Opiekuńczy w Miechowie Dom Dziecka w Pieskowej Skale".

Pomimo że miałyśmy opiekę i dach nad głową, to w dalszym ciągu przeżywałyśmy okres wojenny. Były częste naloty i bombardowania, a zamek wielokrotnie najeżdżany był przez wojska ruskie, niemieckie czy kałmuckie. Chcąc ratować starsze dzieci przed wywozem na roboty do Niemiec, dyrektorka oddała młodzież do pobliskich wiosek do gospodarzy do pasienia krów. Hela trafiła do wioski Wola Kalinowska i tam musiała wykonywać wszelkie prace w gospodarstwie. Dzieci młodsze schowane były w lochach zamkowych, każde miało tabliczkę na piersi z nazwiskiem i imieniem oraz datą urodzenia. Gdy ustawały naloty i bombardowania, to wypuszczano nas z lochów do codziennego życia i pracy. Nosiliśmy z pobliskiego źródełka wodę do gotowania i picia dla młodszych od siebie dzieci. Chodziliśmy też do lasu na jagody i grzyby, poza tym na pola do gospodarzy pielić, dziabać zagonki, aby zarobić na wyżywienie. Pomimo że byliśmy zmęczeni pracą, to nie brakło nam uśmiechu i radości na małych buziach, a chodząc po krużgankach, śpiewaliśmy: "Tam w Pieskowej Skale zamku chodzą dzieci po krużganku, z tej zielonej Ukrainy, gdzie są zgliszcza i ruiny".

W domu dziecka zorganizowano szkołę i dzieci według klas ukończonych w swojej miejscowości mogły kontynuować naukę. Ja uczęszczałam do klasy drugiej. Nawet ułożyliśmy piosenkę o dzieciach wojny. "My jesteśmy z Kresów polskich, wiele nas, wiele głów. Stryj, Złoczów, Krzemieniec Podolski, Stanisławów i Lwów. I z Dubna, Równego, Wołynia i Brodów, uchodźmy my wszyscy ze wschodu, przeważnie sieroty bez ojców, bez matek, wygnańcy z rodzinnych swych chatek. Jak dobrze nam w Pieskowej Skale, tu mamy dzisiaj polski dom. I każdy sobie tutaj chwali, z dala od mordów, frontów, bomb".
W czerwcu 1944 przyjechała ze wschodu następna grupa dzieci do Pieskowej Skały, a wraz z nimi moja mama z bratem Jankiem. Dyrektorka prosiła mamę, żeby została w domu dziecka i pomagała gotować, bo ludzi nie ma, a w zamian dostanie wyżywienie i będzie poszukiwać przez Czerwony Krzyż męża Stefana. Mama przystała na tę propozycję.

Powrót po 55 latach

W Pieskowej Skale przebywaliśmy aż do zakończenia wojny w 1945 roku. Potem wszystkie dzieci przewieziono do Czerniejewa, pow. Gniezno, gdzie powstał dom dziecka, a dyrektorką w nim była Zofia Toniszewska, siostra poprzedniej dyrektorki z Pieskowej Skały, Jadwigi Klimaszewskiej. W Czerniejewie też pracowaliśmy, chodząc do lasu na jagody oraz grzyby, a starsza młodzież pracowała w PGR-ach i uczęszczała do szkoły. Ukończyłam szkołę podstawową, a w międzyczasie, 10 maja 1949, umarł mój brat Janek, mając zaledwie 19 lat. Zniszczyła go wojenna gruźlica. Musiał pożegnać się z tym światem w takim młodym wieku...

My, dzieci wojny byłyśmy odłączone od rodzin, niejednokrotnie poniewierane i wykorzystywane. Nie zdawałyśmy sobie sprawy, jak ciężko los nas doświadczył. Teraz, po latach serce się ściska, dech zapiera, jak można było to wszystko przeżyć.
Przykro mi bardzo, że zapomniano o dzieciach wojny i o sierotach, które przeszły od wschodu do zachodu nie z własnej woli.
Po 55 latach zorganizowaliśmy spotkanie wychowanków Domu Dziecka w Pieskowej Skale. Przybyło 30 osób, wśród których była pani dyrektor, prof. Jadwiga Klimaszewska, licząca wtedy 90 lat. Inicjatorami spotkania było małżeństwo Helena i Bronisław Suderowie oraz ich kolega Andrzej z Zielonej Góry. 15-16 września 2000 spotkanie rozpoczęło się mszą św., odprawioną przez byłego wychowanka domu dziecka Jana Chmista. Powitał nas kustosz zamku, mówiąc: - Nie jesteście moimi gośćmi, którzy zwiedzają zamek, lecz domownikami, którzy po 55 latach przyjechali do swego domu, do domu, w którym schroniły się sieroty ze wschodu od mordów, frontów, bomb.

Zwiedzając apartamenty zamkowe, które służyły za sypialnie i jadalnie, każdy był oblany łzami. Pomimo podeszłego wieku, nie wstydziliśmy się tych łez i wzruszeń, bo to były łzy radości, łzy szczerości, że dzięki Bogu i Matce Najświętszej udało się nam po 55 latach spotkać się, choć nie jako dzieci, lecz dziadkowie i babcie. Była okazja do wspólnego śpiewania i pozowania do zdjęć, jak też do wymiany adresów. Jednogłośnie ustaliliśmy, że następne spotkanie będzie w Czerniejewie, co też się stało w 2001 roku. Natomiast w roku 2008 odbyła się uroczystość 50-lecia święceń kapłańskich ojca Jana Chmista, na którą byli poproszeni niektórzy z wychowanków.

Miasto wam drogie, miasto nam znane
To Czerniejewo nasze kochane
Tam się uczyli, tam pracowali
I dobrą wiedzę tam zdobywali
My dzieci wojny, dzieci niedoli
Każdy gdzieś poszedł, hen w swoją stronę
Więc odszedł od nas młodzieniec nam drogi
Bo w ciszy modlitwy głos Pana usłyszał
Głos cichy i błogi "Pójdź za Mną..."

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska