Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wasze Kresy: Zabrani z Marynki

Władysława RybaczkowskaCzytelniczka z Ż[email protected]
Pamiątka dla żony i dzieci - napisał na odwrocie zdjęcia Jan Sznajder (drugi z lewej), ojciec pani Władysławy
Pamiątka dla żony i dzieci - napisał na odwrocie zdjęcia Jan Sznajder (drugi z lewej), ojciec pani Władysławy Archiwum rodzinne
Mama zdjęła ze ściany obraz Matki Bożej Kochawińskiej i położyła na sanie, ale czerwonoarmista zabrał go, mówiąc: "Tam wam boga dadut" - wspomina Kresowianka Władysława Rybaczkowska, która dziś mieszka w Żarach.

Moi rodzice urodzili się w Żyrawie, pow. Żydaczów, woj. stanisławowskie. Tato - Jan Sznajder (ur. 6 lipca 1900), mama - Maria z domu Kogut (ur. 5 maja 1899). Mieszkaliśmy tam do 1939 roku. Rodzice po ślubie zamieszkali w domu rodzinnym Sznajderów. Wtedy tato kupił działkę na kolonii Marynka, 3 km od Żurawna, i rozpoczął budowę nowego domu.
W Żurawnie Tadzio, Ludwik i Józia chodzili do szkoły podstawowej. Wiosną 1939 przeprowadziliśmy się do nowej posiadłości. Były tam budynki gospodarcze i dom (w przyszłości przeznaczony na spichlerz), w którym zamieszkaliśmy. Obok był duży sad, a całe obejście ogrodzone.

Tam wam boga dadut

W chwili wybuchu wojny ojciec został powołany do wojska. Po trzech miesiącach, unikając ukraińskich nacjonalistów, wrócił do domu, w którym mieszkaliśmy do czasu wywózki. 10 lutego 1940 w nocy spokój zakłóciło stukanie do drzwi i głośne krzyki: "Otwieraj!". Po wejściu żołnierze radzieccy i milicja ukraińska nakazali szybko zbierać się i opuścić dom. Sanie już czekały. Mama w pośpiechu wzięła pościel i poduszki, którymi nas otuliła. Wyjechaliśmy bez chleba, był tylko przygotowany rozczyn na następny dzień. Chleb doniósł nam na stację stryjek Ludwik. Mama zdjęła ze ściany obraz Matki Bożej Kochawińskiej i położyła na sanie, ale czerwonoarmista zabrał go, mówiąc: "Tam wam boga dadut". Jednostka taty walczyła z żołnierzami radzieckimi we wrześniu 1939 i została rozbita. W odwecie skazali całą naszą rodzinę na wywózkę.

Stryjek Ludwik Sznajder, brat taty, mieszkał w Żyrawie z ciocią Józią z siedmioosobowym rodzeństwem. W miejscowości tej mieszkały rodziny przeważnie ukraińskie. Stryjek prowadził zakład szewski, z którego korzystali banderowcy. Dlatego uniknął śmierci, która spotkała inne polskie rodziny.
W mroźną zimową noc dotarliśmy do stacji kolejowej. Tam czekały wagony towarowe, a w nich prycze z nieheblowanych desek dla ośmiu rodzin. Na środku stał żelazny piecyk, za nim był otwór w podłodze - kibelek. Jazda trwała długo. My zostaliśmy skierowani na Syktywkar. Samochodami dojechaliśmy do miejscowości "Ib" w Republice Komi. Umieszczono nas w cerkwi, tam umyto i ostrzyżono. Moja trzyletnia siostra Jasia przestraszyła się, rozpłakała i nie pozwoliła obciąć sobie włosów. Tato obiecał "oprawcy", że sam jej zetnie.

Następnie załadowano wszystkich na sanie i dowieziono do rozrzuconych w lesie baraków. Transport trwał cztery tygodnie. Spaliśmy na podłodze, po jakimś czasie tato i bracia zrobili w baraku przegrody, z okrąglaków krzyżaki, uformowali prycze, mama ułożyła poduszki.

Karakany i pluskwy

W obozie pracy przymusowej rodzice podpisali dogowor - umowę o nieopuszczanie miejsca pobytu. Tato, mama i brat Tadzio od rana chodzili na wyrąb lasu. Polacy wyznaczeni do tego byli podzieleni na dziesięcioosobowe grupy, każdą nadzorował Rosjanin z karabinem, potocznie nazywany dziesiatkowoj. Doprowadzał on do miejsca pracy i z powrotem do baraków.

W 1941 roku ja z rodzeństwem (Józia, Ludwik i Jasia) zostałam przeniesiona z baraków do odległej o 4 km leśnej chaty "poczynok". Tam były karakany i pluskwy, które zwalczał Ludwik. Zajmował się też prowadzeniem domu - rąbał drewno, łapał wróble we własnoręcznie zrobione sidła, palił w piecu, gotował. Rodzice i brat Tadzio pozostali w barakach i stamtąd chodzili do pracy. W wolnych chwilach mama nas odwiedzała. Był głód, brakowało jedzenia. Mama stopniowo wymieniała pierze z poduszek na ziemniaki.
Zachorowałam. Lekarz stwierdził, że to z powodu zmarznięcia, przeziębienia. Bolały mnie plecy i okolice nerek. Pani doktor poradziła mamie robienie okładów o jak największej temperaturze, którą ciało może wytrzymać. Były to okłady z rozgrzanej gorczycy. Leżałam na pryczy na sienniku wypchanym słomą. Chorowałam 12 miesięcy, puchły mi nogi, byłam bardzo osłabiona, nie mogłam chodzić. W krytycznym okresie lekarka mówiła, aby nie przerywać okładów i ogrzewać okolice nerek. Wiele lat później okazało się, że spowodowało to zanik lewej nerki. Problemy zdrowotne odczuwam do dziś.

Wszyscy chorowaliśmy na kurzą ślepotę, kiedy robiła się szarówka, traciliśmy ostrość widzenia. Tato przeniósł się z baraków na wieś "Ib", zabrał nas z leśnej chaty. Zamieszkaliśmy w domu u gospodyni o imieniu Agnia. Stopniowo wracałam do zdrowia. Mama pracowała w kołchozie imienia Lenina, tato i brat Tadzio przy wyrębie lasu. Przyszły paczki żywnościowe z Ameryki. Jako lekarstwo dostawaliśmy tran, mleko w proszku, chałwę w postaci pasty do smarowania chleba.
Ja z Ludwikiem chodziłam do szkoły rosyjskiej, mieszkaliśmy w internacie. Chciano zrusyfikować dzieci, trwało to dwa miesiące. Nagle nauka została przerwana, wróciliśmy do swoich miejscowości. Siostra mamy, ciocia Józia, w liście napisała, że polskie rodziny na Marynce zostały wymordowane przez banderowców. Domy po nich zajęli Ukraińcy.

Tato w więzieniu

Za samowolne opuszczenie baraków tato został aresztowany i skazany na trzy miesiące więzienia, które mieściło się w głębi lasu, w pobliżu dużego tartaku. Praca więźniów była bardzo ciężka, ręcznie cięli olbrzymie bale na deski. Tato został uderzony balem w brzuch, zachorował. Dzięki lekarzowi polskiego pochodzenia wrócił do zdrowia i doczekał końca wyroku. Był wychudzony i bardzo słaby, nie miał siły sam się poruszać. Odległość od więziennego tartaku do wioski "Ib" wynosiła 60 km. Brat Tadzio pokonał ją saniami zaprzężonymi w konie, wyproszonymi u naczelnika kołchozu. Od Agni dostał na drogę długi kożuch, walonki, drugi kożuch i walonki dla taty.

W tym czasie siostry Józia i Jasia przebywały w domu sierot polskich w miejscowości Wilgort. Ja z mamą chodziłam po wiosce "Ib" po prośbie i wtedy zostałam przyjęta jako niania czteroletniego chłopca i trzymiesięcznej dziewczynki. U gospodyni o imieniu Masza mieszkałam prawie trzy lata, wykonując wszelkie prace domowe. Najgorzej wspominam pracę zimą, pranie bielizny w rzece Sysoła i noszenie wody na koromyśle do domu. Do prania bielizny używano ługu, zamoczoną wykręcano i niesiono na plecionych z łyka koszykach nad rzekę. Do płukania nosiłam ciepłą wodę w drewnianym wiaderku. Służyła do ogrzania rąk. W domu bieliznę do suszenia wieszało się w saraju. Po trzech latach dochodziłam do innej rodziny, pracowałam jako pomoc domowa, za ubranie i jedzenie.
Pierwsze litery poznałam dzięki bratu Ludwikowi, a czytać nauczyłam się na książeczce do modlitwy.

Na ciepły Kaukaz

W 1943 roku tato na ochotnika wstąpił do organizującego się Wojska Polskiego w Sielcach nad Oką. Był tam ośrodek formowania jednostek polskich w ZSRR. Wojsko Polskie odmieniło losy zesłańców na Syberię. Z zimnej tajgi przerzucono nas na ciepły Kaukaz. Z Sybiru transportem rzecznym przepłynęliśmy do miejscowości Kotłas. Tam załadowano nas do wagonów towarowych i zawieziono do Kraju Krasnodarskiego. Wysiedliśmy w miejscowości Gulkiewicz, skąd trafiliśmy do sowchozu Chutor Tielmana. Mama pracowała w ogrodnictwie, Ludwik i Józia w polu. Jasia chodziła do przedszkola. Tadzio był woźnicą dyrektora sowchozu i opiekował się parą koni.

Pewnego dnia Tadzio przyniósł kaczkę, którą mama w nocy oskubała i ugotowała, a potem obudziła nas, abyśmy ją zjedli. Dla zatarcia śladów pióra i kości spaliła w kozie, żelaznym piecyku. Żywiliśmy się tym, co udało się mamie przynieść z pola. Ja pracowałam w domu, do mnie należało zbieranie opału i jedzenia, mielenie kukurydzy i pieczenie placków na płycie, gotowanie.
Pewnego razu, gdy Tadzio prowadził konie do wodopoju i mycia w jeziorze, jeden z nich się spłoszył i wpadł do zarośniętej, nieczynnej studni. Głową w dół. Zanim nadeszła pomoc, udusił się. Ludzie mówili, że Tadzio pójdzie do więzienia za niedopilnowanie koni. Dyrektor uznał jednak, że był to nieszczęśliwy wypadek. Było to przed samym wyjazdem do Polski.
W wieku 14 lat, 19 marca 1946, wróciłam z mamą i rodzeństwem do Polski. Przez pocztę polową mama nawiązała kontakt z tatą, dzięki temu mogliśmy się spotkać. Zamieszkaliśmy w Sieniawie Żarskiej, na gospodarce zajętej przez tatę, który wcześniej został zdemobilizowany.

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska