Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Weszli na górę złych duchów

Edward Gurban 68 38 75 287 [email protected]
Wojciech Faron i Marek Maślicki na szczycie Kilimandżaro
Wojciech Faron i Marek Maślicki na szczycie Kilimandżaro archiwum wyprawy
Lekarze Wojciech Faron i Marek Maślicki zdobyli najwyższy szczyt Afryki - Kilimandżaro (5.895 m n.p.m.). Weszli tam 10 grudnia. Bez masek i butli tlenowych. - To była przygoda życia! - mówią z entuzjazmem.

O ich wyprawie wiedziało niewiele osób - najbliższa rodzina i koledzy z tych oddziałów nowosolskiego szpitala, gdzie pracują - chodzi o kardiologię i oddział intensywnej terapii. My o ich wyczynie dowiedzieliśmy się zupełnie przypadkowo.

Jak obaj przyznają, miłość do gór zaczęła się w dzieciństwie. Pan Wojciech (41 lat) jest synem górala z Beskidów, każde wakacje spędzał w Łącku i razem z rodzicami chodził po górach. Pan Marek (44 lata) pochodzi z Bolesławca, który leży u podnóża Karkonoszy - przeszedł je wzdłuż i wszerz. Gdy spotkali się w nowosolskim szpitalu, do którego zagnały ich losy po ukończeniu studiów medycznych we Wrocławiu, zaczęły się wspólne wyjazdy na narty w Alpy. Tam zrodziły się plany - może by gdzieś dalej, w wyższe w góry, może by tak na Kilimandżaro... Myśl o wejściu na szczyt dojrzewała dość długo, aż wreszcie w tym roku w czasie urlopu postanowili wyjechać do Afryki, do Tanzanii.

Nie szukali pośredników z zakresu turystyki kwalifikowanej w Polsce, bo to byłoby zbyt kosztowne. Surfowali po internecie, gdzie znaleźli kontakty i informacje. To konieczne, bo wyprawę na Kilimandżaro trzeba odpowiednio wcześnie zorganizować i zebrać ekipę. - Całej pracy nie da się samemu wykonać. Trzeba gdzieś spać, odpoczywać, jeść, myć się - mówią. W grupie było 15 Tanzańczyków (10 tragarzy, dwóch kucharzy, dwóch przewodników i pomocnik). Oprócz dwu polskich lekarzy w wyprawie uczestniczyło dwoje Holendrów, jak się okazało na miejscu - także lekarzy.

Kilimandżaro jest specyficznym rodzajem masywu górskiego, na który można wejść bez specjalistycznego sprzętu. Dlatego polscy i holenderscy wspinacze postanowili zdobyć szczyt bez masek i butli tlenowych. Jedyny całoroczny śnieg w Afryce jest na lodowcu Kilimandżaro. Zalega także na niektórych szczytach południowej Afryki, ale tam leży czasowo - wyjaśnia pan Marek. - Podejście na szczyt nie było łatwe. Nasza wyprawa miała na to pięć dni, by organizm mógł zaaklimatyzować się do przebywania na wysokości. Można to zrobić szybciej, ale naraża się na wystąpienie ostrej choroby wysokościowej (AMS), włącznie z ciężkim obrzękiem płuc lub mózgu.

Każdego dnia pokonywaliśmy określony etap zakończony noclegiem w namiotach, w obozach na różnych wysokościach - opowiadają. - Najtrudniejsze było ostatnie podejście z wysokości 4.600 m do samego szczytu. Wyszliśmy o 24.00, żeby o 6.00 znaleźć się na wierzchołku. Ponieważ Kilimandżaro jest wygasłym wulkanem (ostatnia erupcja 100.000 lat temu), nie ma tam typowego szczytu, tylko kołnierz wulkaniczny. Cały masyw jest odrębnym obszarem klimatycznym, różniącym się od reszty Tanzanii. Od wysokości 1.500 m zaczyna się tropikalny las deszczowy i ciągnie się w górę do wysokości 3.000 m. Ta strefa tętni życiem: wśród bujnej roślinności biegają małpy i hałasują ptaki. Co jakiś czas pada deszcz. Typowy tropik. W kolejne dni wchodzi się w inną strefę klimatyczną, powoli przechodząc w obszary półpustynne aż do gołych skał wulkanicznych.
Każdy dzień był inny. - Grudzień to w Afryce początek bardzo gorącego okresu - wspominają. - U podnóża góry, na wysokości ok. 1.000 m, gdzie zaczęła się nasza wyprawa, było plus 30 st. C. Na wysokości 1.800 wciąż było ciepło, później co kilkaset metrów temperatura obniżała się o kilka stopni. Spadało też ciśnienie. Na 3.900 m odczuwało się już chłód. A na samym szczycie było minus 15 st. C. Podobnie było z ciśnieniem. Na wysokości 4-5 tys. m ciśnienie jest prawie o połowę niższe niż na poziomie morza, na szczycie Kilimandżaro wynosi ok. 350 hPa (na poziomie morza ok. 1.013 hPa).

Wchodzili bez dodatkowego zapasu tlenu. Opowiadają o reakcji organizmu: - Mieliśmy objawy typowe dla wspinaczki wysokogórskiej - przejściowe bóle głowy, drętwienie palców, przyspieszony oddech i czynność serca. Ostatnie trzy godziny niektórzy odczuwali zawroty głowy, chwilami powodujące zaburzenia równowagi. Na szczęście mieliśmy ze sobą odpowiednie leki na wypadek utrzymywania się lub narastania objawów, a także pulsoksymetr - przyrząd do pomiaru wysycenia krwi tlenem. Wszystko było pod kontrolą. Z racji zawodu interesujemy się wpływem znacznej zmiany ciśnienia na organizm. Mogliśmy przekonać się na własnej skórze, co się wtedy czuje. Po zejściu do pierwszej bazy organizm wrócił do normy.

W czasie wyprawy zdarzył się wypadek - zmarł uczestnik innej grupy wspinaczkowej, ok. 50-letni Anglik. Nasi lekarze poznali go w czasie wyprawy: - Widzieliśmy go kilka razy, był mocno zmęczony, radziliśmy mu zejście na dół, ale nie posłuchał. Ostatni raz spotkaliśmy się schodząc z góry po zdobyciu szczytu. Szedł w górę, pokonywał ostatni, najtrudniejszy odcinek. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że tam właśnie stracił przytomność i umarł. Był to jeszcze jeden dowód, że z górami nie ma żartów.

- Jest tu taki zwyczaj, żeby wejść na szczyt o wschodzie słońca, wtedy jest najlepsza widoczność - mówi pan Wojtek. - W dzień las poniżej paruje i wszystko powyżej przesłaniają chmury. Kolejna zasada: wchodzi się wysoko, a śpi nisko. Przed ostatnim etapem, chociaż byliśmy już na wysokości 4.600 m, na nocleg musieliśmy zejść do bazy położonej na 3.900 m. Następnego dnia był atak na szczyt, ale z innego miejsca. Wspięliśmy się jednym z siedmiu wejść, popularną drogą Machame Route.

Wspominają, że po zdobyciu góry o 6.00 rano 10 grudnia ogarnęła ich euforia: - Spędziliśmy na szczycie ok. 40 minut, robiąc zdjęcia i oglądając niepowtarzalny, fenomenalny wschód słońca. Widok urzekający - z jednej strony krater, z drugiej lodowiec. Jak w typowym wulkanie jest tam zejście ok. 120 m w głąb krateru, gdzie niektórzy robią dodatkowy przystanek przed wejściem na szczyt. Na górę wchodziło się z ostatniego obozu sześć godzin, zejście trwało dwie godziny.

Już po wszystkim mówią: - To była wyprawa życia! Widoki niezapomniane, wspaniali ludzie! Tanzania to tygiel kultur i religii. Dziękujemy rodzinom za wyrozumiałość, a koleżankom i kolegom z naszych oddziałów za doping i wsparcie. Wiemy, że wszyscy się o nas martwili. Powoli opadają emocje. I rodzi się myśl: niewykluczone, że spróbujemy wspiąć się na kolejny szczyt.

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska